Kawaler srebrnej róży lub Kawaler z różą (niem. Der Rosenkavalier) to opera komiczna z muzyką Richarda Straussa i librettem Hugona von Hofmannsthala. Opera zwykle kojarzy się z dramatyczną historią, poruszającą muzyką, wieczorowymi strojami i atmosferą wyższych sfer. A mało kto wie, że istnieje kilka gatunków opery, m.in. opera seria, czyli opera poważna, oraz opera buffa (od włoskiego buffone – błazen), czyli farsa muzyczna. A właśnie wrażeniami z tej drugiej chciałam się podzielić dzisiaj. Zapraszam!
Link do libretto w postaci klasycznej tutaj.
Opuszczone kotary. Gra muzyka. Pojawia się karzeł w barokowej sukience (wiecie, takiej przypominającej spłaszczoną bezę) w peruce jak zwinięta kobra i robi dziwne miny. Jakby słyszał to, co dzieje się za kotarą. Uśmiecha się, znacząco mruga, kiwa głową wskazując coś, czego nie widzimy. W końcu odsuwa lekko kotarę i pokazuje bzykającą się parę. Para bzyka się w wannie o rozmiarze basenu. Światło jest mocno stłumione, niewiele widać. Jedynie kontury ciał drgających w rytmie, który trudno pomylić z czymkolwiek innym.
Karzeł zasuwa kotarę i zapala papierosa. Będzie palił tego i kolejne do końca pierwszego aktu. Czyli półtorej godziny. Na szczęście widzowie mogą patrzeć nie tylko na niego, bo kotary w końcu rozsuwają się.
Bzykająca się para to ona i… ona. Bo zarówno ta pierwsza, jak i druga ona musi śpiewać mezzosopranem. Tak Strauss napisał operę. A trudno przecież by takim głosem śpiewał facet.
Scena bzykania trwa z pół godziny. Potem do sypialni wpada tłum ludzi i kochanek (dla widzów kochanka) zostaje odziany w kieckę, żeby udawać służącą. Kiecka jest identyczna jak tego karła. Ale kochanek (znaczy laska) ma z 170 cm, więc wyobraźcie sobie efekt!
Wśród gości pojawia się baron. Baron jest starym zbereźnikiem. Więc oczywiście widząc kieckę próbuje ją lubieżnie obmacywać i nie zauważa, że to facet. Znaczy babka, ale grająca faceta, bo to opera. Tu zaczynam się gubić, bo dotąd myślałam, że to faceci kiedyś grali babki, bo babki nie mogły wówczas występować na scenie, ale jak widać, to działa w dwie strony, przynajmniej w operze 😉
Do końca pierwszego aktu wspomniany baron się za nią ugania. Schodami w górę. Schodami w dół. W przerwach w pościgu śpiewają. Cud że nie mają zadyszki. Tuż przed przerwą na szczycie schodów pojawia się blond-punk. Włosy obcięte jak w filmie typu science fiction. Nad czółkiem srebrna spinka. Biały tshirt z prowokacyjnym napisem i czarne, nierówno obcięte spodenki. Całości dopełniają czarne glany z grubymi podeszwami na wybitnie chudych nóżkach. Opada kotara.
Garść wrażeń z przerwy:
Przed wyjazdem Kudłata uważnie studiowała strony wyjaśniające czym jest odpowiedni strój do opery. Dżinsy – nie. Sweter, nawet kaszmirowy – absolutnie nie. Żadnych żywych kolorów. Nawet eleganckie botki zimą sugerowano zmienić w szatni na czółenka. Tyle internetowa teoria. A co na to lucernowa rzeczywistość?
Najbardziej ekstrawagancki strój, który wypatrzyła Kudłata, to czerwone wytarte dżinsy, glany przetykane kolorową nitką, intensywnie żółty szal i góra dredów. A to wszystko na jednej osobie. Oprócz tego czapka z daszkiem. Nie zdejmowana podczas całego przedstawienia. Zielone adidasy ze słynną literką ze środka alfabetu. Bluza z kapturem. Mężczyźni w marynarkach i koszuli zdarzali się również. I owszem. Najbardziej widoczny był ten w żarówiasto -pomarańczowej. Jego partnerka była w różowej.
Siwowłosa kobieta szczupła niczym baletnica w aksamitnym kombinezonie ze srebrnym, metalowym paskiem podkreślającym długość jej nóg, przeszła tuż obok pozostawiając (na moment) delikatny obłok subtelnych perfum.
– Tu nikt się nie przejmuje konwenansami. Chodzi tak, jak lubi i jak mu wygodnie. I nikt na to nie zwraca uwagi. Spójrz, tam ktoś wcina bułkę przyniesioną w torebce z piekarni, a tam ktoś chłepcze kawę z termosu. Tutaj to nic takiego.
– No tak, faktycznie. Chyba jedyne, czego tu nie uświadczysz to widoczna komórka. Prócz mojej – bo robię notatki 😉
Wracamy na scenę. W drugim akcie blond-punk dostaje od kochanka, granego przez kobietę, tytułową srebrną róże. W ramach oświadczyn barona. Oczywiście zakochuje się w kochanku. Znaczy w babce. Bo blond-punk w tej babce widzi faceta. Może dlatego, że teraz kochanek ma na sobie spodnie, marynarę oraz gustowną szabelkę.
Pojawia się baron i tym razem próbuje obmacywać blond-punka. Blond-punk usiłuje uciekać, ale wszyscy – prócz kochanka – ową ucieczkę utrudniają. Służba odziewa ją nawet w kolejną barokową kieckę i buty na obcasach. Pojawiają się rodzice. I orangutan. Wszyscy biegają po scenie i robią totalną demolkę! Przewracają krzesła i stoły. Ze stołów lecą talerze i kieliszki. Zrywają nawet wykładzinę i dekoracje!
W końcu facet grany przez babkę wyzywa barona na pojedynek. W wyniku potyczki baron zostaje lekko ranny. Wpada pogotowie w uniformach z XXI wieku i opatruje rannego. Dowiadujemy się, że baronowi cuchną buty. Czytam gesty, bo przecież nie znam niemieckiego.
W ostatnim akcie jest mocno perwersyjnie. Pejcz. Kajdanki. Gola klata barona i gołe pośladki policjanta w majtkach z amerykańską flagą. Na scenę wraca pierwsza ona. Tym razem w balowej sukni. Czyli w jeszcze szerszej bezie. I śpiewa tak, że rozdziera serce. Bo czuje nadchodzącą starość oraz umykającą młodość i wspaniałomyślnie postanawia zwrócić wolność kochankowi – czyli drugiej babce – żeby mógł być szczęśliwy z blond-punkiem.
Wpada techniczna ekipa i znów napełnia wannę wodą. Widocznie ta z pierwszego aktu już wystygła. Młodzi (choć w rzeczywistości młode) zdzierają z siebie ubrania i samej bieliźnie chlapią się wodą w wannie chichrając się jak dzieci. Tymczasem baron nie przestaje uciekać przed zmarłą żoną, która go ściga po całym teatrze.
Kotara. Oklaski. Koniec. Kto by pomyślał, że takie ekscesy możliwe są w … operze?!