Wchodzisz do środka. Neandertalczyk uznałby Twoją postawę za wyprostowaną. Instruktor jogi natomiast by temu zaprzeczył. Przez zamknięte okno tlenu nie starczy na zbyt długo, ale teraz masz inne zmartwienia. Zaczyna Tobie sztywnieć dolna część pleców. A dopiero wszedłeś. Zamykasz luk by zyskać bezcenne, dodatkowe centymetry. Prawą ręką sięgasz kurek. Odkręcasz.
– Uuu! – piszczysz cicho przez zaciśnięte z całej siły zęby – Wrzątek!
Zakręcasz. Przesuwasz kurek w lewo. Odkręcasz ponownie. Uf, trochę lepiej. Polewasz głowę licząc szybko do trzech. Zakręcasz. Musi wystarczyć. Rozcierasz wilgoć po całym ciele. Za Tobą w kolejce czeka jeszcze sześć osób, a Ty nie jesteś egoistą. Przynajmniej za takiego chcesz uchodzić. Nakładanie detergentów zaczynasz od góry ciała. Spieniony szampon cieknie Ci po twarzy. Macając ręką po omacku szukasz mydła.
– Przecież tu było! – syczysz w myślach i po chwili z ulgą dodajesz – Jest!
Stopą sprawdzasz poziom wody. Gdy dojdzie do progu – będzie powódź. Drugą ręką, nadal na oślep, uruchamiasz pompę. Nie chcesz utopić nikogo w mesie. Pompa miarowo sapie, by na koniec kilka razy soczyście mlasnąć. Pora pozbyć się piany. Wyginasz się w drugą stronę. Odkręcasz wodę. Tym razem liczysz do siedmiu.
– Jak tu niewygodnie – wzdychasz.
Zakręcasz wodę. Z szafki uwalniasz ręcznik. Na zmianę kręcąc biodrami lambadę i wciągając brzuch usiłujesz owinąć się ręcznikiem nie wycierając jednocześnie ścian. Sztuczka udaje się połowicznie. Otwierasz drzwi. Nabierasz powietrza. Jesteś czysty. A co ważniejsze – żyjesz! I jesteś eko, bo prysznic na jachcie to 2 w 1. Joga i nauka oszczędzania wody jednocześnie.