– Tutaj jest tak jakby spokojniej, prawda?
Wylądowaliśmy na północy Tajlandii. W Chiang Mai. Droga z lotniska do centum zajmuje niespełna 20 minut. I raczej nie tylko dlatego, że dziś jest niedziela.
Mały terminal. Tylko kilka oczekujących osób z kartkami z nazwiskami. Idąc po odbiór bagażu nasza ścieżka krzyżuje się z wsiadającymi do samolotu na Krabi. Przy odrobinie chęci (i porzucając własny bagaż) moglibyśmy polecieć na wyspę amatorów wspinaczki.
Jest pora lunchu, a na klucze do pokoju musimy jeszcze zaczekać. Mała knajpka zaraz na murami. Always. Kolorowe papierowe parasolki ozdabiają sufit. Dach z liści. Kształtem przypominają liście buku, ale każdy ma z 30 centymetrów średnicy. Każde krzesełko inne i każde krzywe. Ładnie pachnie z kuchni. Decyzja mogła być tylko jedna: zostajemy! Przecież w tej okolicy obowiązkowo musimy zjeść Khao Soi, czyli aromatyczną zupę z curry o muzułmańskich korzeniach. Jak podaje przewodnik lokalne zupy były bardziej klarowne, co zmienili nowi przybysze (muzułmańscy imigranci z Chin). Dodali do nich mleko kokosowe, różnorodne przyprawy tworząc w ten sposób tę niepowtarzalną potrawę. Najbardziej zaskakujący jest smażony makaron chrupiący niczym chipsy.
Uliczki Starego Miasta ukryte są za murami, których obrys przypomina niemal idealny kwadrat. Przed murami od strony naszego hotelu płynie rzeka. Jej nurt nie jest zbyt silny. Żeby go rozruszać, co jakiś czas tryska fontanna. A dokładnie z wody wystaje kilka rur sikających wodą. Wewnątrz centrum znaleźć można mnóstwo złotych świątyń. Są praktycznie co krok. Nie trzeba otwierać przewodnika, wystarczy zrobić kilka kroków i zajrzeć przez bramę ozdobioną kolorowymi lampionami. Wejście do większości z nich wymaga jedynie zdjęcia tego, co się ma na stopach. Celowo nie piszę butów, bo większość drepcze po prostu w klapkach. W porównaniu z Bangkokiem zniknęło wrażenie pośpiechu. Może dlatego stojąc dłużej przed posągiem buddy zauważam, że bóstwo z napojów upodobało sobie Fantę. Koniecznie czerwoną. I wyłącznie przez słomkę.
Raz na jakiś czas można zaszaleć. Pozwolić innym zadbać o nas. I pójść do spa. Na pachnący olejkami masaż. Wchodzimy, a raczej zanurzamy się, w mgłę. Wybrany przez nas kompleks, to oaza zieleni w centrum miasta. Każdy pokój to de facto domek. Pomiędzy nimi drewniane pomosty. Ogromne palmy zapewniają spokój i cień. W wodzie nieprawdopodobnie duże ryby. Wyglądają na dobrze odżywione. Być może niektórzy klienci wpadają, woda przez chwilę burzy się od gwałtownej szamotaniny, po czym cichnie. I tyle. Był klient i już go nie nie ma. Dobrze, jeśli zdążył opinię po zabiegu zostawić. A wracając do rzeczywistości, przez wspomnianą mgłę to miejsce sprawia magiczne wrażenie. Podobne uczucie towarzyszy nam, gdy wychodzimy. Wybiega za nami pani machając małą buteleczką z ciemnego szkła. To olejek z trawy cytrynowej. Niedawno zaszło słońce i na zewnątrz łowy zaczęły kąśliwe komary.
W chmurce cytrynowego aromatu zanurzamy się ponownie. Tym razem w uliczny targ. Klimatem przypomina trochę Jarmark Dominikański. Lokalni artyści prezentują rękodzieło. Wokół większego placu skupiły się stoiska z jedzeniem. Nie trzeba znać języka by zamówić. Wystarczy pokazać palcem co, a następnie ilość palców oznaczającą oczekiwaną ilość.
– Zjadłbyś pieczonego skorpiona? – pyta Kudłata zerkając na nadziane na patyczek charakterystyczne kształty z zakręconym ogonkiem.
– Tak. Spróbuję. Ale nie dziś.
– Fuuuuj! – krzywi się Kudłata.
– Co fuj? – oponuje Kapitan – Ty jesz kurze nóżki i świńskie uszy. A to nie jest fuj?