Thai-Cambodia – dzień 2

Jetlag. To uczucie, gdy za oknem jest już jasno, a Twoje ciało uważa, że jeszcze jest głęboka noc i uparcie zaciska powieki broniąc się przed pobudką. Jednak jeśli zaraz nie wyłączę budzika, to poznam lokatorów z sąsiedniego pokoju. Czy warto tak ryzykować? – pyta rozsądek. Może coś dobrego jest na śniadanie? – zastanawia się żołądek. Zobaczmy Bangkok za dnia – decyduje rozum. Wstaję.

– Czy ta taksówka wygląda na zajętą? Jak myślisz? – Kudłata pyta Kapitana machając w stronę zielono-żółtego pojazdu.
Pierwsza nie była, druga też, ale trzecia już tak. Kierowca nie znał po angielsku słowa „pałac”, ale na podstawie lokalizacji na mapie skojarzył, że chcielibyśmy obejrzeć posiadłości króla.
– King! King! – wołał wesoło po drodze.
Sam miłościwie panujący nas nie przyjął osobiście, ale jego świta była już na miejscu. Dojechaliśmy 10 minut po otwarciu obiektu. Dzięki temu mieliśmy szansę uniknąć stania w kolejkach do zdjęć w najciekawszych miejscach. Nie udało się uniknąć natomiast wszystkich naciągaczy. Na ostatnich metrach przed wejściem pewien mężczyzna usiłował nas przekonać, że podczas najbliższych dwóch godzin wejście jest niemożliwe z uwagi na trwające właśnie uroczystości – pewnie chciał nas zaprowadzić w tym czasie gdzieś indziej. Za drobną opłatą oczywiście. Wokół murów dojście do bramy blokowały jeszcze:
– sklepiki z odpowiednią odzieżą w obowiązkowe słoniki w każdym możliwym kolorze i instrukcjami jaki strój jest nieodpowiedni. W postaci obrazków dla uniknięcia ewentualnych nieporozumień. Słoniki się nie gniotą, prawie nic nie ważą, a w razie potrzeby – na przykład chcąc zajrzeć do świątyni – można je po prostu naciągnąć na szorty.
– sprzedawcy okryć głowy i wachlarzy, z których każdy miał na sobie kilkadziesiąt kapeluszy i sam wyglądał jak spadzisty dach tajskiej świątyni. Tylko mniej błyszczał w promieniach słońca i nie miał dzwonków.
– strażnicy królewscy, których niestety nie wolno fotografować. A szkoda, bo twarzowo wyglądali w białych mundurach ze złotymi wykończeniami.

Uf! W środku. Po drugim podejściu. Bo sam bilet nie wystarczył, trzeba było jeszcze kupić maseczkę. Wizyty monarchy raczej się nie spodziewano, biorąc pod uwagę skalę trwających właśnie remontów, ale zasada, to zasada i trzeba jej przestrzegać. Przechodząc przez bramę, bo dalej już niekoniecznie.

W środku przepych prawdziwie godny króla. Dachy kryte złotem. W porannym słońcu mienią się przypominając złotą rybią łuskę. Koronkowe zdobienia pokrywają wszystkie możliwe powierzchnie. Cekiny. Kamyczki. Kolorowe szkiełka. Misterne obramowania drzwi i okien. Schody z kafelków w różnorakie wzory. Kratki, kwiaty, postaci. Każdy inny, a jednak współgrają ze sobą jakimś cudem. Co krok sadzawki z liliami wodnymi. Posągi i posążki strażników pilnujących wejść do wszystkich budynków i bram. I mnóstwo szarej plandeki kryjącej remontowane fragmenty. Czyli większość kompleksu. Czystość ścian i dachów kontrastuje z wszechobecną brudną szarością pozostałej części miasta.

W ogrodzie wyginają się dziesiątki idealnie przystrzyżonych drzewek bonsai. Wymuskane trawniki kuszą by utulić swą wilgocią rozgrzane stopy. Ale nie wolno. Można tylko podziwiać. Buty zdejmujemy każdorazowo wchodząc do świątyni. Tu też nie wolno robić zdjęć, ale jest przyjemnie chłodno. Wczoraj powietrze było kompletnie nieruchome. Dziś wietrzyk figluje i dźwięki dzwonków wiszących na skraju dachów mieszają się z wszystkimi językami świata.

Prosto z siedziby króla idziemy do świątyni Szmaragdowego Buddy, a stamtąd do Bangkok City Pillar Shrine, czyli Świątyni Kolumnowej zwanego też „miejskim słupem”. Wielu odwiedzających wykonywało podobny rytuał. W specjalnym punkcie kupowali talerzyk, na którym była butelka z żółtym płynem, wianuszek ze świeżych kwiatów i szeroka wstążka. Najpierw przed wejściem należy uderzyć w gong, potem uklęknąć w środku i oddać kilka pokłonów przed tablicą podnosząc każdorazowo talerzyk do czoła. Następnie zawiesić wianek na dedykowanym haczyku, a wstążkę obwiązać na jednym z trzech wysokich pali ponownie się kłaniając. Obsługa nieustannie zamiata kwiatki opadające z wianków i co kilka minut ogałaca pale ze wstążek, by zrobić miejsce dla kolejnych. Trudno odepchnąć myśl, że biznes się kręci.

Idziemy nad rzekę by złapać łódź do Chinatown. Do wyboru jest opcja droższa i stabilniejsza – promem, czyli wiekowym katamaranem, albo tańsza, czyli długą, drewnianą łodzią, która dość swobodnie dobija do przystanków i której obsługa komunikuje się za pomocą przeraźliwych gwizdków.

Jeśli wcześniej myślałam, że doświadczyłam tłumu i maksymalnego wykorzystania powierzchni do handlu to zdecydowanie byłam w błędzie. W Chinatown można dosłownie wszystko. Owoce świeże i owoce suszone. Ryby świeże, jak i suszone. Kłódki prosto z kartonu. Zadziwiające jak to musi być chodliwy towar. Gdy wracaliśmy dwie godziny później sprzedawca miał już tylko połowę z wcześniejszej oferty. Sok wyciśnięty z granatu albo mandarynki. Tak słodki, że przez moment zakładałam, że dodają do niego cukier. Dwa metry dalej sprzedawca akurat wyciskał owoce – przez ręczny metalowy młynek – i wyprowadził mnie z błędu. Pieczone kasztany. Krewetki na patyczkach. Pełen wachlarz plastikowych butów, torebek, gumek do włosów, mnóstwo ciuchów, które nie przetrwają jednego prania i innych nikomu niepotrzebnych pierdół. Przedmioty dosłownie wylewają się ze sklepów, leżą na straganach, mniej lub bardziej tymczasowych, czasem w koszach przywiązanych do rowerów, czy wózków na kółkach. Z trudem można przejść. A czasem trzeba jeszcze zrobić miejsce dla przeciskającego się skutera. Najbardziej zaskakujące są zapachy. Nie wszędzie widać lód albo lodówki, a każdy dymiący gar wydaje bardzo przyjemny dla nosa aromat.

Wracając do hotelu Kudłata zauważa, że poza królewskim pałacem w mieście nie ma trawników. Za to jest mnóstwo roślin w doniczkach. Szczególnie dużo obłędnie pachnących pomarańczowych drzewek.

Wieczorem planujemy wrócić do Chinatown. Głównie po to, by zobaczyć jak dzielnica przeobraża się w nocy i sfotografować świecące na kolorowo neony. Ale po drodze musimy coś zjeść. I to koniecznie tajskiego.
– Gdzieś niedaleko widziałem taką małą uliczkę pełną knajpek – rzuca Kapitan – ale to nie ta – kręci głową patrząc w prawo.
– A może to ta następna? Ciekawe, czy damy radę przejść tędy, żeby już nie wracać do głównej? – Kudłata pokazuje ręką kierunek.
Kawałek dalej przy stolikach rozstawionych na ulicy siedzi sporo osób. Dwóch mężczyzn krząta się przy kuchni. Jeden przy palenisku, a drugi przy stoliku. Akurat ogromnym tasakiem z dziurką sieka pęk liści. Pulchna kobieta coś tłumaczy kelnerkom. Zamówienia na kartkach przyciśnięte finezyjnym plasterkiem marchewki czekają na realizację.
– Ale tu ładnie pachnie! – zachwyca się Kudłata.
– Tylko nie ma wolnego stolika – wzdycha Kapitan z żalem.
– To może … zaczekamy?
Najpierw czekamy na krzesełkach bez stolika przeglądając menu. Potem przy stoliku szefowej. Małym i okrągłym tuż przy drzwiach, tuż obok regału z naczyniami. A ostatecznie przy stoliku dla gości pokrytym zieloną ceratą. Sącząc gazowaną wodę z cytryną podziwiamy kafle ścienne, na których goście wypisali peany na cześć serwowanego tutaj jedzenia. Czerwone, czarne i niebieskie mazaki utrwaliły doznania kulinarne ludzi z wielu stron świata. Połączyło ich jedno: ZACHWYT! Spośród języków, które Kudłata potrafiła rozszyfrować: „10 osób zamówiło 25 dań. Następnym razem zamówimy więcej!”. „Najlepsze jedzenie w Bangkoku!”. A nawet „Najlepsze jedzenie w całej Tajlandii”! I nie ma w tym żadnej przesady. Cytrynowa zupa chilli była ostra i cytrynowa jednocześnie. A pływające w niej warzywa i grzyby zachowały każdy swój aromat. Smażone kalmary były niewiarygodnie chrupiące. Sałatka z papai jędrna i soczysta. Dla takich miejsc powstało określenie „Niebo w gębie”! Dla zainteresowanych konto na instagramie to: jokephochana_th

Do Chinatown docieramy po 21. Ogromne neony nie są jednym źródłem światła. Główna ulica została zwężona o jeden pas ruchu i zabezpieczona metalowymi barierkami. Samochody stoją w nieustannym korku, a na uwolnionym pasie królują gar-kuchnie i początkujący artyści. Klaksony niecierpliwych kierowców prześcigają się z gwizdkami policjantów pilnujących porządku. Tłum spragnionych ulicznego jedzenia płynie w dwóch kierunkach jednocześnie. Pchają się. Mlaszczą. Cmokają. Kurze stópki obok stoiska z ostrygami. Białe i różowe pomelo niedaleko wędzonej kaczki. Owoce może w pobliżu grillowanego mięsa niewiadomego pochodzenia. Tutaj klimat sprzyja życiu i jedzeniu na ulicy. Jedno co smuci w tym ulicznym świecie, to widok małych dzieci. Niektóre po prostu siedzą obok pracujących rodziców. Ale niektóre zarabiają razem z nimi. Mała pianistka. Jeszcze mniejsza tancerka. Na ich twarzach nie ma dziecięcej beztroski. O tej porze powinny już tulić misia i spać. Kudłata odwraca wzrok. Ale niechciany obraz pozostaje w jej głowie i tak.



Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.