Parking. Lotnisko. Przy stoiskach odprawy jest praktycznie pusto. Slalomem poprzez serpentynową alejkę wyznaczoną przez taśmy lądujemy wprost przed punktem rozstawania się z bagażem na czas podróży.
– 14,6kg? Serio? To nowy rekord świata! – Kudłata jest nieprawdopodobnie zdumiona wynikiem ważenia swojej wakacyjnej torby. Jeszcze wczoraj dylematy typu „wziąć tshirty z krótkim rękawem, czy lepiej na ramiączkach?” rozwiązywane były swobodnie w stylu ” a co tam! wezmę oba i na miejscu będę się dwa razy dziennie przebierać”. W chłodny dzień pod koniec zimy dość trudno wyobrazić sobie jakie ubranie sprawi, by czuć się komfortowo w temperaturze 30 stopni.
Gdańsk. Frankfurt. Wiedeń. Dwa żabie skoki i już jesteśmy w mieście Mozarta.
Wiecie co jest fajnego w przesiadkach na lotniskach, szczególnie tych dużych? Można siedzieć wygodnie i – jak w najlepszym kinie – obserwować ludzi z wszelkich zakamarków świata podziwiając ich różnorodność. Elegancka pani w futrze z ogromną papierową torbą z logo bezcłowego sklepu stukając obcasami mija chłopca w krótkich spodenkach. Chłopiec rozgląda się w poszukiwaniu rodziców. Najwyraźniej lecą w ciepłe miejsce, bo ich odzież jest wysoce niewskazana dla mieszkańca Europy Środkowej w lutym. Chasyd w czarnym kapeluszu, chałacie w tym samym kolorze i długimi pejsami przegląda uważnie tablicę odlotów obok dalekiego kuzyna ze skośnymi oczami. Mam sporo czasu na obserwacje, bo nasz samolot planowo odlatuje w dniu dzisiejszym jako ostatni. Tuż przed północą …
Kolacja. Szybki sen. Śniadanko. Tylko czy na pewno śniadanko? W sumie to zależy jak na to spojrzeć, bo na tej długości geograficznej to już raczej lunch.
– Pamiętasz ile było w trakcie przelotu?
– Jakieś -70 stopni C – odpowiada Kudłata przeciągając się.
– To spójrz teraz – Kapitan wzrokiem wskazuje wyświetlacz na ścianie.
– Zero. Pięć. Dwadzieścia jeden. Trzydzieści … pięć? – tę ostatnią liczbę Kudłata wypowiada z niedowierzaniem – chyba pora zdjąć bluzę …
Na lotnisku tłumy ludzi. Tłumy! Bagaż szczęśliwie doleciał. Szybka wymiana zielonych na różowe, czyli dolarów na bathy. Lokalna karta w telefonie. Przy każdej operacji trzeba prezentować paszport, a potem grzecznie się ukłonić. O ukłonach napiszę więcej później.
Przed wylotem zamówiliśmy transport do hotelu. Taksówką. Może w ten sposób niezbyt poczujemy lokalny koloryt podróżowania, ale za to poznamy procedurę podejmowania obcokrajowcow na lotnisku. Po wyjściu ze strefy dla pasażerów należy znaleźć swoje nazwisko na kartce papieru. Niby żadna sztuka, bo kartka jest rozmiaru A4. Tylko tych kartek są dziesiątki! Jest! Kartkami opiekują się osoby witające przyjezdnych. Trzeba zapozować z kartką z nazwiskiem do zdjęcia. Zdjęcie trafia SMSem do kierowcy taksówki. Kierowca czeka na parkingu poza lotniskiem. Mając fotkę podjeżdża pod terminal i wie kogo podjąć. Jeszcze tylko krótka podróż ruchomym chodnikiem na wyższe piętro i już jesteśmy w przyjemnie klimatyzowanym wnętrzu. Tu jeszcze jedna fotka z kartką potwierdzająca, że turyści nie zgubili się i możemy zacząć podróż do Bangkoku.
Termometr kierowcy pokazuje 37 kresek. W oddali majaczą wieżowce w centrum miasta. Są ledwo widoczne chyba nie tylko z uwagi na dzielącą nas odległość. Powietrze sprawia wrażenie nieprzezroczystego. Również niebo jest śmietankowe. Ciekawe, czy to z powodu wysokiej wilgotności, smogu, czy po prostu zachmurzenia.
Docieramy do hotelu. Pora na prysznic i na miasto! I to szybko, szybko, bo słońce już zachodzi! Klimatyzacja w pokoju pozwala cieszyć się świeżością prysznicem przez niemal godzinę. Uczucie to znika niemal natychmiast po wyjściu z hotelu. Ciepłe, lepkie powietrze sprawia, że wybór ubrania absolutnie nie ma znaczenia. I tak Ci będzie gorąco. Idziemy w rytmie robót drogowych. Cała ulica jest praktycznie rozkopana. Przeciskamy się wąskim pozostałym fragmentem chodnika. Niemal ocieramy się o szyby wystawowe z jednej strony i blachę falistą z drugiej. O tym szczególe Booking nie wspominał.
W niewielkiej odległości, bo zaledwie kwadrans piechotą od hotelu, są dwie ulice szczególnie często wspominane w przewodnikach. Rambuttri Road wydaje się głośna, ale tylko do czasu zanim wejdziemy na Khao San Road. Pierwsza pełna jest kolorowych knajpek, punktów masażu, obwoźnych sprzedawców i barów. Na drugiej jest właściwie to samo, tylko więcej i głośniej. Można zjeść Pad Thaia przy stoliku, albo z plastikowego talerzyka nie przerywając spaceru. Na drinka można usiąść na leżaku. Albo kupić świeży sok w ogromnym, przezroczystym kubku ze słomką. Zapach potraw miesza się z zapachem kwiatów na drzewach. W punkcie tatuażu młody facet znosi cierpienia ze stoickim spokojem przeglądając komórkę. Zrobienie fotki na stoiskach z robalami jeśli się owego robala nie kupi, jest płatne. Za to zdjęcie aligatora jest za uśmiech. Kolorowe neony zachęcają by skorzystać z noclegu albo wpaść na dyskotekę. Pojęcia nie mam jak można usnąć w takim zgiełku. Jest tak głośno, że porozumiewać się można wyłącznie na migi. Przed każdym klubem wykonawca (umówmy się jednak, że hałas, który wykonuje nie nazywamy z przyzwoitości muzyką) usiłuje przekrzyczeć sąsiadów. Nie za pomocą wyłącznie własnych płuc, rzecz jasna, ale wspomagając się mikrofonem. Wszystko wibruje. W trosce o bębenki należy opuścić tę okolicę możliwie szybko.
Pierwszy Mai Tai smakuje wybornie! Podobnie jak pierwszy masaż stóp. Najpierw krótka kąpiel w wodzie z dodatkiem limonek i jakichś korzonków przypominających imbir. Później relaks obserwując tłum nieustannie płynący ulicą. Doskonałe zakończenie pierwszego dnia. Zatem … do jutra!