Dzień pierwszy manewrów portowych. Na tym aspekcie skoncentrowane jest szkolenie. Najpierw bojka. Kółka wokół niej i zatrzymanie jachtu od nawietrznej. W ten sposób wyczuwamy inercję łódki. Następnie kręcimy ósemki. Tyłem.
Wystarczy tej zabawy. Kierunek Pirovac. Stawiamy żagle. W mordewind nie ułatwia życia. W porywach wieje nawet 16 węzłów. I do tego szkwali trochę.
– 5,9! 6,0! I … 6,5 węzła! – raportuje prędkość Kudłata.
Łódka się gnie sunąc do celu. Wiatr słabnie w miarę jak zbliżamy się do mariny. I całe szczęście, bo przy nabrzeżu trenujemy podejście longside.
Pierwsza runda. Za szybko. Za wolno. Pod złym kątem. Ster w nie tę stronę cofając.
Druga runda. Poziom stresu wyraźnie niżej. Pojawiają się pierwsze żarty. Atmosfera staje się luźniejsza w miarę jak manewr w wykonaniu kursantów staje się coraz bardziej kontrolowany.
W trzeciej rundzie odejście na cumie dziobowej zamieniamy na odejście na cumie rufowej.
W kolejnej panuje już pełna dowolność. Po kilku kolejnych próbach Kapitan zeskoczył lekko na ląd. Bez uprzedzenia.
– Radźcie sobie – rzucił tylko.
Kolej Kudłatej.
– To co? Dokąd płyniemy? – Kudłata pyta załogę pozostałą na pokładzie.
– W sumie Ty byś nas mogła porwać – zachęca Michu.
– Tu wszystko słychać – ostrzegawczo informuje Kapitan z brzegu sprowadzając nas na ziemię.