Thai-Viet – dzień 6

Kudłata idzie, rozgląda się, głowę wypełnia jej słowo "wdzięczność". Za wszystko, co ma. Rodzinę, przyjaciół, zdrowie. Ale też za rzeczy materialne, do których przywykła, a które wcale nie należą do codzienności innych ludzi.

Śniadanie. Tosty z sadzonym jajkiem. Żółtko na miękko. Sałatka z sosem winegret. Proste, żeglarskie życie. Jedzeniu towarzyszą rozmowy o codzienności.
– Jola, a kto Ciebie ścina? – dopytuje Kudłata.
– Nikt. W większości sama. Czasem tylko proszę przyjaciółkę, żeby mnie podcięła z tyłu. A ja robię przód. Ona już kilka lat nie pracuje w zawodzie i trochę wyszła z wprawy.
– A to przód jest trudniejszy? – Kudłata jest zaskoczona.
– No pewnie!

– Radziu, nogi se posmaruj – opiekuńczo przypomina Jola.
– Te dolne – dodaje po chwili. 
Pierwszego dnia Radziu nakremował się cały. Z wyjątkiem stóp. 

Ruszamy. Tradycyjne bąbelki na przywitanie kolejnego dnia rejsu. Bosman sprawnie otwiera butelkę i rozlewa różowy napój do plastikowych kieliszków. Może nie są eco, ale za to jakie są praktyczne.
– Ten smakuje jak landrynka. Zielony był lepszy – zauważa Kudłata.
– Zielony nie tylko nam smakował bardziej, bo w sklepie były tylko dwie butelki.
– A ten zielony to był aloes? Limonka? Co to było? – docieka Radziu.
– Melon.
– Tak. Melon. Faktycznie. Nigdy nie przypuszczałem, że drink z melona może tak dobrze smakować – z uśmiechem przyznał Wronka biorąc kolejny łyk różowej landrynki.

– Monia, chcesz drinka? Piwo? Wino z wodą? – proponuje Bosman.
– Tak, wino z wodą poproszę – odpowiada Kudłata. Chwilę później podaje kieliszek Joli i chwyta kamerę.
– Jak ja lubię te momenty, gdy proponuję Moni drinka, ona bierze łyka i pochłania ją szkiełko – wzdycha Bosman.
– Ależ Krzysiu, to komplement. Robisz takie dobre drinki, że wystarczy łyk i pojawia się natchnienie. To cud! – pociesza Kudłata uśmiechając się promiennie.

Wyspa Ko Pu. Zielona. Gęsta. Pośród drzew ledwie widać niskie bungalowy.
– Gotowi? Kotwica w dół! – wydaje polecenie Kapitan. 
– Podwiązać linę – dodaje po chwili. 
Komendy wydaje z mostka. Podchodzi na dziób ocenić sytuację.
– Ile metrów zeszło? Jest piętnaście?
– Z piętnaście raczej nie. Rzucamy jeszcze raz?
– Tak. Powinno być trzy razy więcej łańcucha jak głębokości. A tu jest pięć metrów. Dobra, kotwica w górę. Odwiążcie linę, łańcuch w dół, dowiążcie, i jeszcze raz w dół.
Załoga się uwija wykonując polecenia.
– Jak patrzy kotwica? – pyta Kapitan po chwili.
– No przecież pokazuję jak patrzy – burzy się Kudłata.
– Ale jak? Tak! – śmieje się Kapitan i pokazuje rozkładając obie ręce tak, że każda wskazuje w inną stronę.

Kąpiółka.
– Ale woda!
– Boska!
– Tylko strasznie słona. Szczypie w oczy. Nic nie widzę. 
– Monia, dasz trochę tej magicznej odżywki?
– Pewnie – Kudłata schodzi pod podkład.
– Jola! Nie rób tego – protestuje Bosman – będziesz miała takie sfilcowane loki i Kapitan będzie na Ciebie leciał.
Jola nie słucha rady małżonka.
– O! Jak ładnie pachnie … – mruczy Kapitan mrużąc oczy.
– Widzisz! Już się zaczyna – złości się Bosman. A po chwili dodaje – Monia, wiesz co, daj mi też tej odżywki. Tu się posmaruję! – gładząc się po brzuchu.

– Monia, a ja też mam kamerkę – woła Daga machając ostatnim bananem z końcówką kiści.
– O! Super! Zróbmy sobie razem fotkę. Wronka, zrobisz nam szerokiem kątem?
Monia schodząc pod pokład po oryginał mija Bosmana, który podaje Kapitanowi kieliszek z pomarańczowym płynem. 
– O! Co to? – dopytuje w przelocie.
– Piwo z sokiem. Radziu serwuje.
– Mogę też?
– Pewnie.
– Dzięki. Wezmę jak wrócę – słychać tylko głos, bo właścicielka już poleciała dalej.
– Radziu, masz przynajmniej 20 minut zanim wróci … – kiwa głową Bosman.

– Ale mam stopy spuchnięte – żali się Daga – nigdy takich nie miałam.
– Mogę Ci coś poradzić? – pyta Bosman.
– Proszę – odpowiada Dagmara.
– A zastosujesz się?
– Nie wiem. Zobaczę.
– Nie. Albo mówię i Ty robisz, albo nie mówię – Bosman jest stanowczy.
– No dobra – ulega ostatecznie.
– Robisz wspięcia na palce. Nie za dużo, żebyś jutro nie miała zakwasów. Tak dziesięć, piętnaście razy. Chwila przerwy i znowu. Łydka jest tak dużym mięśniem, że z łatwością przepompuje limfę.
– O! Już czuję mrowienie. Niesamowite. – z wdzięcznością mówi Daga.

Jesteśmy na brzegu.
– To którędy idziemy? Tędy?
Idziemy najpierw pomiędzy drzewami przypominającymi nogi słonia. Mijamy drewniane domki. Każdy ma malutki ganek z ławeczką. Gęsta trawa na wysokość człowieka. Papirusy. Juki pięć razy większe od tych, które znamy z doniczek.

Przystanek na małą zimną kawę w przydrożnej, klimatycznej knajpce. Wita nas posąg buddy. Na ścianach wiszą maski z zabawnymi grymasami. A niedaleko zaparkował motocykl vintage. Jedyny dźwiękiem wypełniającym powietrze jest leniwie kręcący się wentylator w głębi pomieszczenia. Nikt nie odważył się usiąść poza jego zasięgiem, pomimo, że jest już późne popołudnie.

Dalej droga prowadzi przez palmowy las.
– Uwaga! Kokos leci!
– Ja cały czas idę patrząc w górę – śmieje się Kapitan.

Dochodzimy do miejscowości. Szkoła nad samym brzegiem. Dziewczynki w mundurkach pędzą na skuterach. Parę metrów dalej zaczynają się budynki. Z kartonu, blachy falistej i liści palmowych. Półnadzy ludzie siedzą na podłodze. Niektórzy mają tylko jeden ząb. Stopy bose albo w japonkach. Małe dzieci tulą się do rodziców. Pomarszczone staruszki kuśtykają niespiesznie. Wszyscy, absolutnie wszyscy pozdrawiają nas uśmiechem.

Wolno biegają kury. I psy. U nas pies to najlepszy przyjaciel człowieka. Tutaj psy żyją swoim życiem. Przy brzegu chatki na palach. Obok kołyszą się dżonki ozdobione kwiatami. Idąc środkiem tej miejscowości czujesz się jak Martyna Wojciechowska w czasach, gdy jeszcze kręciła programy bez setki otaczającej ją ekipy.

Kudłata idzie, rozgląda się, głowę wypełnia jej słowo „wdzięczność”. Za wszystko co ma. Rodzinę, przyjaciół, zdrowie. Ale też za rzeczy materialne, do których przywykła, a które wcale nie należą do codzienności innych ludzi.

Wracamy nad brzeg do knajpki znalezionej przez Radzia. Joy Bungalow. Wita nas kelner z kościstymi kończynami, które wystają mu z przykrótkich nogawek. W biało-czerwonej koszulce Fortuna Düsseldorf. Zbiera zamówienia. Pad Thai. Ryż w ananasie. Curry. Zielone. Czerwone. Jungle curry.


– Na pewno? To jest naprawdę ostre – upewnia się kelner.
– Tak. Lubię ostre dania – potwierdza Wronka.
Jedząc zamówioną zupę uparcie trzymał się tej wersji, choć bardzo dużo go to kosztowało.

– O jaaa! Ale zachód słońca!!! Pełne kółko!!! – Kapitan krzyknął z entuzjazmem.
Czerwony krążek zawisł tuż nad horyzontem, jakby zawahał się na moment przed kontynuacją podróży. Cała załoga pobiegła na plażę podziwiać to zjawisko.
– Wiesz co, kochanie? Zrobiłem to specjalnie, żebyśmy zostali we dwoje.

Soki i shake’ki kolejno pojawiają się na stole. Lemon Shake. Multi fruit. Mango. Pineapple.  Orange juice. I hit! Coconut Shake dla Radzia.
– Daj spróbować! – prosi Daga.
– Kelner! Szybko! To samo! – woła wyciągając słomkę z ust sekundę później.

Wjechały spring rolls. 
– O! Woooow!
– Ale, że takie dobre, czy takie gorące?
– Jedno i drugie!!! – jęczy Kapitan – kto chce spróbować? 
– O k… Tego się nie da zjeść!!! – Wronka aż się zapowietrzył.
– Wronka, mam to samo co Ty – krztusi się Jola próbując wszystkiego jednocześnie.

– A wiecie za co ich kocham! Że to wszystko jest świeże! – zachwyca się Jola – uwielbiam te ich pół surowe warzywa!
– To jest petarda!
– Mega!
– Ale uczta!
Biesiadnicy wykrzykują spontanicznie podczas jedzenia wymieniając się talerzami.

– Wiecie co? Kogo mi ten kelner przypomina? – wzdycha Jola obserwując uważnie naszego kelnera – Antka z Karaibów!
– Ciekawe, czy oni by się dogadali?
– Jasne! Bez słów!
– Pamiętacie tę imprezę?
– No … ba!

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.