Thai-Viet – dzień 7

Wieczorem po powrocie na jacht wspominamy wyprawę na przesmyk. - Ja w ogóle żałuję, że tam pojechałam! - wzdycha Jola - Przecież on prowadził jak wariat! Jakby jechał autostradą! Jak ja widziałam jak daleko jest do kamizelek. Jak to paliwo jest niedbale rzucone. No mówię Wam - masakra!

Po śniadaniu, jak co dzień, Kudłata przygotowuje wodę z cytryną. A żeby być precyzyjnym z zieloną cytryną, czyli limonką. W tropikach ogranizm wymaga uzupełniania wody praktycznie non stop. Niemal każdego dnia proces przygotowywania napoju ewoluuje. Brak maszynki do cytrusów wymaga wygniatania soku ręcznie.
– To ci poprawi chwyt – chwali Bosman. 
– Turlaj owoce przed rozkrojeniem przyciskając dłonią – radzi Krzysiek innego dnia.
Kudłata turla cierpliwie. Ale limonki są twarde. Dłoń boli już po pięciu sztukach. A na pięciolitrowy baniak potrzeba ich z dziesięć. Drewniana rączka od noża jest szeroka i płaska. Ale limonka spod niej często ucieka.
– Może użyj deski – z pomocą przychodzi Wronka.
Pomysł sprawdza się idealnie.
– Ha! Niezły sposób, co? Bo nie mam takiej dużej dłoni jak Ty! – Kudłata uśmiecha się dumnie do Krzyśka.
– I całe szczęście! – odpowiada Bosman.

– Dzisiaj jest tłusty czwartek – zauważa Jola – co zrobimy?
– Coś lokalnego. Może banany w cieście? Albo ananas?

Zatoka Rai Leh Beach. 
– O rety! Jak pięknie! – wzdycha załoga jednogłośnie.

Linia brzegowa kosmiczna! Niesamowite formy skalne wystające z wody. Szaro-rdzawe. Drzewa desperacko trzymające się skał. Zielona woda. Białe plaże. Palmowe zagajniki. Raj na ziemi. I ponoć mekka dla amatorów wspinaczki.

W zasięgu wzroku wyspy Ko Dam Hok oraz Ko Dam Khwan zwana Głową Kurczaka (Chicken Head). W porze odpływu pojawia się między nimi przesmyk, którym można przejść z jednej wyspy na drugą. Pontonem za daleko.
– Może złapiemy przepływającą dżonkę i popłyniemy tam? – nieśmiało proponuje Kudłata. Grupa chwyta pomysł, więc chwilę później wypatruje łódki bez pasażerów. A gdy ją znajduje, macha rękoma w geście przywoływania.
– Hello my friend! – Radziu wita Taja w granatowych spodenkach – chcemy się dostać na tamtą wyspę. Za ile nas zabierzesz?
Taj odpowiada łamanym angielskim. Z tak silnym akcentem, że trudnym do zrozumienia.
– Trzy tysiące?! Za dużo! Damy tysiąc – Radziu nie odpuszcza.
Ostatecznie stanęło na dwóch plus bilety wstępu do parku narodowego. Umawiamy się na piętnastą. Mamy czas na relaks i podziwianie okolicy. Punkt obserwacyjny jest bezcenny.

15:00. Dżonka Taja stoi na kotwicy jakieś pięćdziesiąt metrów od nas. Taj macha do nas i na migi tłumaczy, że potrzebuje jeszcze 5 minut. Wygląda jakby na kogoś czekał. Po chwili podpływa druga dżonka. Ładujemy się na nią piszcząc okrutnie: każdy gwałtowny ruch powoduje natychmiastowy przechył łódki. Atrakcje płaskiego dna. Taj, z którym negocjowaliśmy podróż, zostaje przy katamaranie.

– Do środka, do środka! – zachęca nas nasz kierowca.
– Czyli nici z podróży na dziobie. No trudno – myśli Kudłata ostrożnie idąc na ugiętych nogach z powrotem w stronę ławek na rufie zakrytych daszkiem.
Start silnika przypomina start śmigłowca. Chwilę później mkniemy przez fale. Dziób podskakuje na każdej nierówności wody. Każdy podskok kończy się prysznicem. Bo daszek szczelny nie jest. Do tego łódka się kołysze prawo-lewo.
– Aaaa! Długo jeszcze? – jęczą pasażerowie.
Chyba niewielu znajduje przyjemność na rollercosterze.

Dopływamy do pierwszej wyspy. Opływamy ją i mkniemy do kolejnej. Tempo podróży jest teraz nieco mniej szalone. Przepływamy pod niesamowitą formą skalną. Niemal zahaczamy o nią dziobem łódki.

Pojawia się przesmyk. Ale widok! Piaszczysta plaża po lewej. Piaszczysta plaża po prawej. A między nimi płycizna, o którą rozbijają się fale. Jest 15:15. Przypłynęliśmy idealnie. O 15:20 stan wody będzie najniższy. Przy brzegu stoi już kilkanaście dżonek. Tłumy turystów brodzą po kostki w wodzie z jednej wyspy na drugą. Kolejno wyskakujemy po schodkach.
– Auć! Auć! – ostre kamienie wbijają się w stopy.
Uwaga kierowcy o konieczności założenia butów okazuje się być bardzo racjonalna. Jednak klapki typu japonki nie były najlepszym wyborem.
– Schwyć mnie za rękę – proponuje Daga. Wspólnie docieramy do mielizny. Granicę z otwartym morzem wyznaczają bojki. Woda ma temperaturę zbliżoną do temperatury ciała. Jak zupa!

Kilka minut spacerujemy morskim deptakiem. Nagle dziewczę przede mną zaczyna machać klapkiem w wodzie. Odgania coś? Przyglądając się tej sytuacji czuję delikatne szczypanie w łydki. Czyżby to były … meduzy? Tak! Małe i różowe. Nagle woda zaczyna się podnosić i jednocześnie pełna tego paskudztwa! Wielkimi krokami sadzimy do łodzi. Jeszcze tylko zdjęcia na dziobie z plażą w tle i wracamy.

W drodze powrotnej fale są większe. Poprzednio płynęliśmy z falą, więc teraz droga prowadzi pod fale. To wszystko sprawia, że podskoki są zdecydowanie bardziej odczuwalne. 
– Czy może się Pan na moment zatrzymać?
– Co się stało?
– Czy możemy płynąć wolniej? – pyta Radziu kierowcy widząc jak ekipa kurczowo trzyma się burt i siebie nawzajem.
– Nie! Szybciej! – protestuje Jola.
– Jak to szybciej?
– Żebyśmy szybciej dotarli do łodzi!!! Do naszej łodzi, a nie tego paskudztwa!!!
Niektórym łzy napłynęły do oczu. Zresztą trudno było odróżnić wilgoć powodowaną łzami, od wilgoci będącej wynikiem fal przelewających się przez pokład. Mokre koszulki. Mokre spodenki. Mokre wszystko. Piski i krzyki przy każdym podskoku. Zaciśnięte powieki. Siniaki na nadgarstkach. Dla jednych super fun. A dla innych traumatyczne przeżycie i radość przetrwania.

Schodzimy na ląd. Piasek mąka. Surferski klimat. Supy. Deski. Młodzież w szortach i havainas. Kajaki. Graffiti z Bobem Marleyem. Muzyka na żywo w klimacie reagge. Nawet amsterdamska kafeteria połączona z second-handem butów do wspinaczki.

Stopy zasłużyły na masaż. Relaksująco-odprężający. Mmmm. Dziś kolacja nie spowodowała ani jednego westchnienia. Najmniejszego. Może dlatego, że wybór padł na kuchnię indyjską, a nie lokalną. Za to masaż nadrobił w temacie westchnień wszystkie braki.

Wieczorem po powrocie na jacht wspominamy wyprawę na przesmyk.
– Ja w ogóle żałuję, że tam pojechałam! – wzdycha Jola – Przecież on prowadził jak wariat! Jakby jechał autostradą! Jak ja widziałam jak daleko jest do kamizelek. Jak to paliwo jest niedbale rzucone. No mówię Wam – masakra!
– A ja dopiero wówczas sobie uświadomiłem sobie, że to płaskodenna łódka. Przecież tam nie ma żadnego kila, balastu, nic. Dlatego on tak protestował, jak się przesiadaliśmy – przypomina sobie Wronka
– Jakby ktoś zauważył delfina i krzyknął, to wszyscy skończyliby na jedną burtę i byśmy leżeli …
– I dlatego Wronka jak zauważył delfina, to nie pisnął ani słówka – kończy Kapitan.
Po chwili Radziu odrywa wzrok od smartfona patrząc pytająco na Wronkę:
– Serio widziałeś tam … delfina?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.