Thai-Viet – dzień 5

Kolejny punkt wyprawy to Phi Phi Lee. Słynna rajska plaża z filmu „The Beach” z przystojnym Leonardo. Nie jesteśmy pierwsi. Na miejscu jest już mnóstwo dżonek i małych motorówek na bojkach. I mnóstwo ludzi w wodzie. Większość ma na sobie kamizelki. Turystyczna stonka. Snorkują. Większość plaży jest zamknięta. Dostępna dla zwiedzających jest tylko malutka zatoczka. Bynajmniej nie ta słynna. Słynna zatoka na ekranie wydawała się nieskończenie długa. Magia kina.

– Jeśli chcecie zobaczyć co jest pod wodą, to decydujcie się szybko! Zobaczcie ten statek. Wszyscy są już w kamizelkach gotowi do kąpieli. Do zatoki zbliżył się właśnie wielki wycieczkowiec z ogromnym tarasem na górnym pokładzie. Przechylony na jedną burtę. Zgadnijcie dlaczego.

Hop! Hop! Hop! Chętni sprawnie naciągnęli maski i skoczyli do wody, by podziwiać kolorowe rybki na wyciągnięcie ręki. Wracają po dłuższej chwili. 
– Ale plaża! Bielutki piaseczek. Piramidki usypane z korali. Ogromne tuje. I ta soczysta zieleń. U nas zieleń na wiosnę tak nie wygląda.

Płyniemy dalej. Stopniowo wiatr się wzmaga. Pierwsza kropla. Druga. Kolejna.
– Czy wszyscy dokładnie zamknęli okienka? – przypomina Kapitan.
Płyniemy pod wiatr, więc całą drogę na grot dieslu. Załoga usypia kolejno. Na straży pozostaje dzielny Kapitan i dzielny Wronka. Jeden dzierży koło sterowe. Drugi aparat.

Wyspa Koh Lanta. Cicha zatoczka. Klong Dao. Nic nie wskazuje na to, że jeszcze przed chwilą stan morza był 5. W skali Beauforta.

Wieczór zapowiada się mniej imprezowo. Według przewodnika tu przyjeżdzają rodziny z małymi dziećmi i amatorów spacerów plażami. 

– Kochanie, chodź tu na chwilę – woła Kapitan spod pokładu.
– Już idę – odpowiada Kudłata.
Po chwili wychodzi na pokład z naręczem mokrych prześcieradeł. Zapada taka niezręczna cisza.
– Co się stało? Czyja to wina? Moni, czy Kapitana? – docieka się Jola.
– Pewnie … moja – niechętnie przyznaje Monia marszcząc nos.
– To możesz spać ze mną – kwituje Jola wzruszając ramionami.
– Ale kto? Kapitan, czy ja? – dopytuje Kudłata.
– No Kapitan!
– Ale ja pytałem Ciebie, czy masz zamknięte okienko – mówi Bosman do Kapitana – odpowiedziałeś, że tak. 
– No właśnie, ja też to słyszałam! – Kudłata nieśmiało nabiera odwagi.
– Możesz spać z Krzysiem – zmienia zdanie Jola.

– Droga załogo, w związku z tym, że mamy mokrą kabinę, robimy dzisiaj zamianę kajut.
– Mam nadzieję, że w kierunku odwrotnym do ruchu wskazówek zegara – docieka Wronka, którego kajuta jest również z tyłu kata, ale na drugiej burcie.
– Możemy zrobić tak, że panie zgodnie z wskazówkami zegara, a panowie w przeciwną! – odpowiada Kapitan. 

Materace lądują na siatce na przodzie kata. Prześcieradła na relingach. Mocny wiatr smaga je bezlitośnie. Zza chmur wychodzi słońce. Idealny timing …

Schodzimy na ląd. Kierując się wskazówkami Google’a, Radziu namierza knajpkę z lokalnym jedzeniem. The Kitchen. Jest niedaleko. Idziemy niespiesznie zwiedzając okolicę. Kapitan miasto obserwuje jedynie pobieżnie. Znacznie uważniej obserwuje kołyszące się czubki palm.

Mijamy knajpkę serwującą polskie pierogi i schabowe. Meczet. Sklepy z pamiątkami. Sklepy z owocami. Dyskonty spożywcze.

Powoli zapada zmrok. Gdy dochodzimy do naszej knajpki jest już zupełnie ciemno. The kitchen. W środku wygląda i pachnie fantastycznie. Obsługa zestawia dla nas stoliki w głębi sali. Cicho kręcą się wentylatory pod sufitem z bambusa. Zamawiamy. Kapitan niecierpliwie kręci się na krzesełku. Wieje coraz mocniej. A my stoimy na kotwicy.

Na stole pojawiają się  pierwsze dania. Przystawki w postaci rolek. Z warzywami. Kurczakiem. I obowiązkowo sosem chilli.

Nagle! Trach! Coś spadło niedaleko.
– Co to było?
– Wiatr – odpowiada Kapitan.
Przebiera nóżkami coraz bardziej. Chwilę później wstaje:
– Wracam zobaczyć co z łódką.
I poszedł. Atmosfera kolacji siadła. A jeszcze nie wjechały dania główne.

Minutę później Wronka rzuca sztućce wstając gwałtownie od stołu:
– Zrywka! Ja mam zrywkę!
Wybiega z knajpy mając nadzieję złapać Kapitana w drodze na plażę.
– Gośka, dzwoń do Kapitana!
– Nie odbiera.
Wraca Wronka.
– Nie złapałem go. Niestety.

Resztę kolacji przełykamy w pośpiechu. 
– Bierzemy desery na wynos? Wszystkie?
– Tak – ekipa odpowiada zgodnie. Obsługa pakuje słodkości do pudełek i wręcza nam razem z rachunkiem. Biegiem. Zostawiamy sowite napiwki. Ekipa żegna nas ze łzami w oczach. My też mamy mokre oczy. Z uwagi na przyprawy. I że nie możemy zostać dłużej. Dzisiaj. Jeszcze tu wrócimy. Jednak solidarność w zgranej załodze stoi najwyżej.
– Pojedźmy tuk-tukiem! Będzie szybciej – proponuje Radziu.
– A jak wyjaśnimy kierowcy dokąd chcemy jechać?
– To proste. W prawo do „7 eleven” w lewo, i prosto aż do plaży.

Dwa tuk-tuki stoją akurat przed wejściem.
– Ile?
– Pięćdziesiąt za osobę.
– Jest nas siódemka. Damy trzydzieści za osobę. To niedaleko – Radziu negocjuje cenę za przejazd. Spierają się przez chwilę.
– Dobra, czterdzieści.
– Jedziemy! Ładować się!

Kierowca proponuje Radkowi miejsce na siedzeniu skutera bezpośrednio za sobą. Radziu odmawia.
– Radziu, usiądź za panem.
– Nie chcę.
– Ale nas przeważa za bardzo na lewo. Będziesz miał trening przed Sajgonem.
– No dobra – zgadza się, ale niechętnie.
Ruszamy.

Kilka zakrętów później wbiegamy na plażę. Kapitan siedzi na pontonie. Tym razem zamiast atrakcji w postaci kamieni wystających znienacka z wody, w drodze powrotnej na jacht towarzyszą nam latające ryby. 

A na horyzoncie nieustannie się błyska …

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.