– Hej Craig! Mamy problem. W nocy dwukrotnie musieliśmy ładować akumulator. I znów jest rozładowany. A włączone są tylko lodówki, światło kotwiczne i sporadycznie lampki w kabinach. Niemal cały dzień płynęliśmy na silniku. Wspomniałeś, że w takiej sytuacji powinien starczyć na dwa dni co najmniej. Czy to bezpieczne płynąć dalej? – dzwonimy z pytaniem do opiekuna łajby.
– Gdzie jesteście? – rzeczowo pyta Craig.
– Na Ko Rang Yai. Stoimy przy plaży od strony wyspy Phuket.
– Za 30-45 minut przyjedzie do Was ekipa techniczna.
– Dobra, to czekamy.
Oczekiwanie wypełniamy rozmową.
– A gdzie będziemy trzymać śmieci?
Pierwsze dwa worki z kuchennymi odpadkami szukają nowego lokum.
– Mam pomysł – rzuca Bosman – na dziobie w jednej bakiście jest woda, a druga jest pusta. Można do niej pakować worki.
– A jak będziemy kolejnym razem schodzić na ląd, to weźmiemy worki ze sobą.
– A może tej technicznej ekipie damy?
– O! Dobry pomysł! Przynieś jeszcze te worki z łazienek. I puste opakowanie po jajkach – woła Jola z siatki na dziobie.
– Jakaś łódka do nas płynie – Kudłata wpatruje się w horyzont.
– Tu dużo łódek pływa – zauważa Wronka nie podzielając kudłatego entuzjazmu.
– Ale ta kieruje się wyraźnie na nas – twierdzi Kudłata niezłomnie nie odrywając wzroku od wskazanej jednostki.
Motorówką przypłynęło dwóch mężczyzn. Jeden lokales. Drugi biały, Anglik mieszkający w Tajlandii już cztery lata, jak się później okazało. Lokales ze skrzynką narzędzi i testerem baterii skierował się do kajuty. Kapitan poszedł za nim. Obserwować.
– Myślę, że jeden z akumulatorów padł – rzucił Anglik nie wychodząc z motorówki. – Sprawdzimy i będziemy wiedzieć.
Po chwili lokales wyszedł, przyniósł cztery karteczki, powiedział coś do Anglika i razem wrócili pod pokład.
– I co? Grzebią coś? – zagadnął Radziu.
– Nie wiem. Teraz jest ich dwóch i nic nie widzę – odpowiedział Kapitan.
Kapitan zagląda przez okienko do kajuty:
– Mają wszystkie cztery akumulatory otwarte. Do wszystkich dolewają wody. Ale jaja! Suche cele były w akumulatorach. Nic dziwnego, że nie chciały się ładować. Ale że dolali zwykłej wody z kranu? Zresztą, to ich sprawa. O! Znowu idzie z czajnikiem.
– Całą wodę nam zużyją! Co my potem będziemy pić?! – protestuje Jola.
– Oby to było tylko to. Dopiero jutro ma przywiać. Dzisiaj pójdziemy cały dzień na silniku, to się pięknie naładują – Kapitan jest wyraźnie zadowolony.
– Gotowe – słyszymy, gdy wychodzą z kajuty. Mają mokre koszulki i pot na twarzy.
– Agregat niech pochodzi tak z pięć godzin, żeby się porządnie naładowały.
– To rozumiem, że mamy pięć godzin na generatorze za free? – dopytuje Radziu.
– Tak – odpowiada ze śmiechem Anglik.
Odpływają machając na pożegnanie.
– Mamy w gniazdach 220V jeśli ktoś chce coś ładować. Wronka, nie chcesz naładować baterii? Gosia, masz coś?
Płyniemy. Leniwe popołudnie. Pozornie cic się dzieje. Nagle … Łup! Łubudubu! Srrru! Aaaaaaa!
– Co się stało? Co to było?
– Stoję w łazience, a tu nagle z sufitu wpada noga. Patrzę ma pomalowane paznokcie – relacjonuje później Daga.
Kudłata cofając się nie zauważyła otwartego małego luku. Kamera została w ręce. Siniak zostanie przez miesiąc.
– Przyłóż coś zimnego.
– OK, tylko co?
– Może … piwo z lodówki!
Wyspa Phi Phi. Pontonem na brzeg. Pierwsza ekipa czeka na plaży, gdy dopływamy.
– Excuse me, do you speak English? – zatrzymuje mnie dziewczę z figurą modelki i opalenizną wskazująca na miesięczny pobyt w Tajlandii.
Skinęłam głową.
– Will you take me a photo? – dodała z perlistym uśmiechem wręczając mi aparat fotograficzny – maybe with sunset in the background?
Jedna fota. Druga. Kolejna. Dołączył Wronka korzystając z okazji. Czas się zatrzymał. Migawka rozgrzała się do czerwoności.
– Monia! Wronka! Czekamy! – Kapitan przywraca Kudłatą i Wronkę do rzeczywistości.
Kierujemy się do restauracji „Papaya”. Idziemy zgodnie z nawigacją. Przeciskamy się przez wąskie uliczki. Kolorowe. Oświetlone. Mijamy studia tatuażu. Świeże owoce. Sklepy z pamiątkami. Punkty oferujące wycieczki. Kudłata kieruje kamerę na barbera. On to zauważa i krzyczy wesoło:
– Welcome to Phi Phi Island!
Pniemy się dalej w górę.
– Spójrzcie jaki piękny ogród!
Spoglądamy wzdychając. Roślinność nas zachwyca. Ilość kroków niezmiennie w górę zachwyca nas zdecydowanie mniej. Coraz wyżej. Cywilizacja powoli zanika. Zaczynają się chaszcze. I komary. Cała stada wygłodniałych, brzęczących istot. My też jesteśmy głodni, ale nie mamy dokąd uciec.
– Jesteście pewni, że to dobra droga?
– Zapytajmy.
Ktoś uprzejmie kieruje nas w dół, a potem w lewo.
– Jest!
Z nadzieją przechodzimy pod drewnianym napisem ”Papaya”. Znowu schody. Ile jeszcze? Na każdym stopniu informacja o ilości kalorii spalonych podczas wdrapywania się na to miejsce. Nareszcie docieramy na samą górę.
– Ale to jest jakiś … hotel! Nie restauracja.
Pomruk rozczarowania. Okazuje się, że nie tylko poszukiwana knajpa obrała papaję jako swoją nazwę. Uprzejmy pracownik hotelu ofiaruje nam wsparcie w znalezieniu restauracji wskazanej przez locję. Kilka minut później stajemy przed szklanymi drzwiami, wchodzimy zostawiając za sobą zgiełk ulicy i na moment zamieramy.
„Niech nie zwiedzie Was nieciekawy wygląd wnętrza. Jedzenie jest bardzo smaczne, tanie, obsługa uśmiechnięta i uczynna. Serwują tu prawdziwą tajską kuchnię.”
Wszystkie ściany pokryte są kartkami rozmiaru A4 z rysunkami gości. Dodam, że w większości gości małoletnich. Powietrze jest chłodne i przesycone zapachem niekoniecznie zachęcające do spożycia posiłku. Siadamy. Opis, który nas zwabił nie mógł być przypadkowy. Zamawiamy i czekamy w napięciu. Gdy nasze dania pojawiają się na stole wzdychamy po raz kolejny. Tym razem z ulgą. Wszystko, absolutnie wszystko się zgadza. Jest pysznie! Wypełnieni lokalnymi specjałami wytaczamy się na zewnątrz w poszukiwaniu lodów.
Na plaży rytmiczne łup! łup! z rzadka przerywane linią melodyczną. W barach młodzi mężczyźni wywijają linkami z zapalonymi pochodniami. Ale hałas! Szukamy pontonu. Morze cofnęło się o dobre parę metrów. Zostawiliśmy nasz wodny pojazd na linii wody. Teraz stoi w głębi lądu. Chłopaki niosą go do wody.
Gosia cicho zachęca Radzia by noc spędzić na plaży. Zbyt cicho niestety.
– Dziewczyny, wyskakujcie! Krzysiu, Ty też!
Ruszamy powoli.
– Jak będzie przeszkoda to wskażę ją ręką – proponuje Kudłata.
Jest bardzo płytko. Woda nie jest zmącona. Widoczność idealna.
– Uwaga! Kamień po prawej! Po praweeeej! – krzyczy Kudłata machając energicznie ręką. Kapitan nie reaguje, dalej płynie w kierunku przeszkody.
– Po praweeeeej – teraz Kudłata już wrzeszczy.
Łup! Kapitan podnosi silnik w górę w ostatniej chwili.
– Czemu nie krzyczysz? – patrzy zdziwiony na Kudłatą.
– Jak to? Krzyczę i macham ręką! – prycha rozzłoszczona.
– Nie słyszę! Jest za głośno! I nie patrzę ciagle do przodu. Nie widziałem Twoich rąk.
Komunikacja to trudna sztuka. A w stresie podwójnie trudna.
– Krzysiek, bierzemy wiosła – zarządza Kapitan.
– Krzysiu, widzisz jak dobrze, że popłynąłeś z nami – z ulgą dodaje damska część załogi.
Reszta podróży mija w totalnej ciszy przerywanej jedynie chlupotem wody. W oddali błyskają pioruny.
– Tu jest już wystarczająco głęboko. Możemy opuścić silnik.
Po chwili, dłuższej chwili, dopływamy do jachtu.
– Dziewczyny, wyskakujcie. Krzysiu, wracamy po resztę.
Siedzimy z Jolą na pokładzie obserwując wodę.
– Widzisz ich?
– Nie.
– Wracają?
– Nie.
– Długo ich nie ma, co?
– Co tak pika? Znów alarm akumulatora?
– Lepiej zgaśmy światło.
– Chyba wracają! Widzę dwa światełka na wodzie! To pewnie ich czołówki!
Uff.
A alarm uruchomił się bez powodu. Poziom naładowania w normie.
– Ciekawe, do której będą dzisiaj grać?
– Niedługo się przekonamy…
Wiadomości Interia
20 lutego 2022 at 21:53
Wspaniałe pomysły kosztuja grosze. Bezcenni są ludzie, którzy je urzeczywistniają. Twój blog jest tego wspaniałym przykladem…
Psychologia Ludzi
4 marca 2022 at 11:56
Prawdziwy z Ciebie talent i mistrz pióra. Z ogromną łatwością przekładasz myśli na słowa a słowa na zdania… trzymaj tak dalej, dbaj i pięlęgnuj swego bloga… Skąd czerpiesz tak ciekawe inspiracje ?
Marek Kondrat
2 maja 2022 at 22:10
Bardzo ciekawy blog, rzeczowy i wyważony. Od dzisiaj zaglądam regularnie. Pozdrowienia 🙂