Thai-Viet – dzień 3

Zatoka Phang Nga. Zaczynamy rejs!

Poranek. Śniadanie. Pierwsze na wodzie. Podwójna kawa.
– O! Jak mnie zakłuło! Mój brzuch! – Jola oparła się dwoma rękoma o stół – Już trzy dni nie byłam w kiblu. Może teraz się uda.
Za chwilę schodzi pod pokład do łazienki.
Na naszym katamaranie kabiny są w płozach. Dwie z każdej strony. Dziobowa i rufowa. A między nimi łazienka.
– Monia! Chodź tu! Chodź tu szybko! – wola otwierając drzwi i zapraszając do środka – Powąchaj! Czujesz? Z drugiej strony wybrali do koszy wanilię, a my zielone jabłuszko!
– Taaaa. Zielone jabłuszko. To ja. Byłem tam przed chwilą – mówi spokojnie Kapitan.

Wypływamy z mariny.
– Kapitanie? Mogę już? – Bosman woła z mesy z głową w lodówce.
– Oczywiście! – pada odpowiedź.
Puf! Po chwili strzela korek i zielono-fluorescencyjny napój radośnie wypełnia kieliszki.
– Mam nadzieję, że lubicie prosecco melonowe.
Bąbelki po śniadaniu to już tradycja.

Pierwsza wyspa na trasie. Pierwszy przystanek. Pierwsza kąpiel.
– Jaka rewelacyjna woda! Skacz!
Dziewczyny piszczą wchodząc.
– Zimna! – pada zgodny werdykt.
– Jak to zimna?! Ona ma z trzydzieści stopni!

– Płyniemy na plażę? – w grupie zawsze znajdzie się kaowiec.
Mijamy bojki wyznaczające kąpielisko. Na plaży biały piasek. Na nim bar z trzciny i staroci. Butla do nurkowania pomalowana za zielono-czerwono-żółto, czaszka drapieżnej ryby, koraliki, muszle, kokosy walające się po plaży. Obok hamak. I huśtawka między palmami.
– A gdzie obsługa? Nikogo tu nie ma.
– I tak nie mamy kasy.
– Nie mamy. Ale będziemy mieli. Krzysiu już popłynął na łódkę. Zaraz wróci – z dumą oznajmia Jola opierając dłonie w talii.

– Jola, mogę pożyczyć Twoje płetwy? – Kudłata postanawia wrócić na jacht po kamerkę.
Gdy wraca, ekipa już czeka na drinki.
– Zamówiliśmy pięć razy pinacoladę i jednego kokosa.
– Jak to pięć? A Monia? – przytomnie zauważa Jola.
– Weźmie od każdego łyka – rozwiązanie znalezione zostaje szybko.

– Monia! Odwróć się! Szybko! Masz materiał do filmu!
Do brzegu dopływa dżonka. Wysypują się z niej ludzie z towarami. Jak w National Geographic. Albo lepiej. Bo naprawdę. W oddali kolejna. Nie! Dwie. Kudłata biegnie z kamerą. Widząc ją jeden mężczyzna udaje, że wciąga łódź na brzeg zapierając się mocno o piasek i prężąc wszystkie mięśnie.   

– Monia, zrobisz mi zdjęcie? Na leżąco – Jola wyciąga się na piasku – Taka jestem bardziej … płaska.
Kabaret od rana do wieczora. 

Drinki serwowane są w świeżych kokosach ozdobionych fioletowym kwiatem storczyka. Są pyszne!
– Myślicie, że mogę zjeść kokosa ze środka? – zastanawia się Kudłata.
– A może poprosimy pana z obsługi, żeby nam je rozłupał?
– A może zabierzemy je na łódkę?
– Dobry pomysł. Tylko jak? 
– W ręce. Tylko trzeba płynąć tak, żeby go nie zamoczyć. Bo będzie słony.
– Ja wezmę dwa i popłynę na plecach – ofiaruje się Radziu chwytając kokosy i wchodząc do wody. Wronka mu asystuje, co jakiś czas delikatnie korygując kierunek. Kudłata sunie kraulem, żeby ich wyprzedzić i uwiecznić uroczyste wyjście na jachcie. No i dał radę. Ma powody do dumy. Bohater.
– O! Tak będę je nosił! – mówi Radziu – przykładając kokosy do spodenek – i będę chodził w rozkroku! Nie sztuka przypłynąć z kokosem. Ale z dwoma to już tak! 

Bounce Bounce według Ra. /film Kudłata/

Lekki wiaterek. Kapitan stawia żagle. Zalega błoga cisza. 
– A gdzie są wiosła? – zainteresował się Radek.
– W pontonie – rzeczowo odpowiada Bosman.
– W pontonie? Dlaczego tam? Myślałem, że to są wiosła do łódki.
Ekipa rechocze.
– Krzychu, wyobrażasz sobie? – Kudłata się krztusi ze śmiechu – Ty siedzisz na jednej burcie, Radziu na drugiej, machacie wiosłami, a Kapitan nadaje tempo.
– Tak – Bosman pręży umięśniony tors – Kapitan krzyczy „Bardziej z prawej! Bo nas znosi! Z prawej mówię!”
Ekipa rechocze jeszcze bardziej.

Parę mil dalej.
– Joluś, zsiadłe mleko by się przydało – jęczy Krzysiek.
– A co? Tak Ciebie piecze?
– A jak myślisz?
– Mam Panthenol – z pomocą przychodzi Daga.
A widząc wahanie Krzysia dodaje aksamitnym głosem:
– To jest dobre. Pomoże Ci.
– Dawaj, będziemy go smarować – Jola podejmuje decyzję w zastępstwie męża.
– Chyba Ty go będziesz smarować – oponuje Daga.
– A ja już się zacząłem zastanawiać – wzdycha Krzysiek ze smutkiem.

Dopływamy do kolejnej wyspy. Stajemy na kotwicy. Wyspa to „Ko” (fonetycznie, bo faktycznie pisze się Koh). O. Ko. Krótkie słowa. Wygodnie. Łatwo zapamiętać. Kelner na pierwszej wyspie przestawia się jako „Jack”.
– A ja jestem „Jo”. – przedstawia się uprzejmie Jola z poważną miną i wskazując kolejno osoby z załogi objaśnia – to jest „Ka”, dalej „Bo”, „Pi”, „Mo”, „Go”, „Ra”, „Da”.
I tak już zostało.

Po kolacji, przed powrotem na jacht, spacer wzdłuż plaży zakończony ściganiem maleńkich krabów. Ściganiem w celu uwiecznienia na elektronicznej kliszy rzecz jasna.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.