Rzymskie kudłate wakacje – dzień 4

Watykan. Bateria. Awaria metra. Płaszczyk. Makaron. Orgazm. Kulinarny rzecz jasna. I to wszystko jednego dnia.

7:30. Sobota.
Chyba zwariowałam. Mój organizm w trybie wakacyjnym myśli podobnie. Nie mniej stanie w kolejnej kolejce wydało mi się mało pociągające. A zgodnie z przewodnikiem w godzinach wczesno-porannych w Watykanie panuje względny spokój. Postanowiłam sprawdzić.

Z oszczędności czasu pominęłam gotowanie płatków na śniadanie. Espresso (i to wersja home-made bo knajpy jeszcze są zamknięte) musi wystarczyć.
Niepotrzebnie. Bo zobaczyłam jak ucieka mi autobus… Fuck!
Przesiadka. Metro. Wysiadając z metra wiedziałam już dwie rzeczy.
1. Nie zabłądzę w Rzymie. Nie ma szans. Ech. To się nazywa intuicja.
2. Będzie kolejka. Nie taka zwykła kolejka. Ale k o l e j k a prawdziwa!

A skoro już muszę znów stać w ogonku cierpliwości, to równie dobrze najpierw mogę iść zrobić fotkę Bazyliki en face. Szczególnie, że rano mam słońce za plecami, a nie w ryjek.
To mój widok przez blisko godzinę. 35 w cieniu. A tu nie ma cienia.
W ramach szukania plusów obecnej sytuacji:
Wiem jak pozbyć się cellulitu.
Nie dietą. Nie idźmy na łatwiznę. Wytopię drania!

27% baterii. Bom gapa. Podłączyłam telefon do ładowarki. I uznałam, że to wystarczy. Lecz ładowarki nie włożyłam do gniazdka. Nic to. Liczę na szczęście.
A żeby mu (mu czyli szczęściu) pomóc włączyłam tryb „samolot”.

25%. Niedobrze. Może zaprzestać relacji live?
Półmetek do bramek. Oceniając dystans.
Tylko 1/10. Oceniając zagęszczenie.
Cierpliwość nie była moja cnotą.
Aż dotąd.

Prawo stojących w kolejce sprawdzone w praktyce: kolejka obok (zawsze) posuwa się szybciej.
Kolejka z misiem jest już w środku.
My wyprzedzamy chorągiewkę.
Ostatnie metry. Napięcie rośnie.
Yeaaaah!
Nie. Nie jestem jeszcze w środku. Na razie dotarłam do… cienia 😉

Przez kolejne pół roku nie spojrzę na atrakcje do której prowadzi kolejka i które wymagają tolerancji tłumów. Nie. Veto! Krok mnie dzieli od klaustrofobii.

Nareszcie w środku. Świątynia jest… brak mi słów! Ogromna. Nieprawdopodobnie ogromna. Każdy centymetr pokrywa rzeźba. Albo malowidło. Nie zwykły kościelny bohomaz, ale malowidło doskonałe. Czekając odpowiednio długo – a mam już pewną wyprawę – można wyczekać moment bez wycieczki / drogi krzyżowej i spokojnie kontemplować to niesamowite wnętrze.

Wystarczy. Kierunek Kaplica Sykstyńska. Priority line. A co! Można? Można 🙂

Mała przerwa w relacji była. Już nadrabiam „zaległości”.
17%…
15%…
Lubię życie na krawędzi. Ale 12% i 1000km od domu to zbyt wiele.
Poznałam dwójkę Amerykanów z Miami. Zwiedzających Europę. W 2 … tygodnie!
Wyposażyłam ich w informacje na następne 1,5 dnia. Zostawiłam namiary na FB. Oni poszli do Muzeum Watykańskiego. A ja biegiem do Kaplicy Sykstyńskiej. Biegiem. Dosłownie. Nie, nie spieszyło mi się do podziwiania sztuki. Szukałam… ładowarki. Wyjścia. Jest!

Sklep Homenet. Brzmi obiecująco.
Kupiłam powerbank. Ładuje. Uf. Szczęśliwa ucałowałam telefon.
Błąd. Trzeba było ucałować powerbank. Bo przestał ładować.
Wracam. Wymieniam. Ładuje. Czekam minutę. Ha! Doświadczenie! 😉
Wychodzę. Przestał. Badziewie.
Kto to wymyślił, by powerbanki sprzedawać … puste!
Wracam. Zostawiam telefon i wychodzę. Mam wrócić za 0,5h. Spoko.
Po chwili orientuję się, że komórka to był mój jedyny… zegarek.
Trudno. Będę odmierzać czas alternatywnie. Porcję lodów lemongrass (biała czekolada dla niewtajemniczonych) i porcję pizzy później wracam do sklepu.
Dopiero 22%. Mało. Muszę poczekać na więcej.
Rafaela – bo tak na imię miała ekspedientka – opowiada mi o swoim życiu. Po włosku. Ja nie znam włoskiego. Jednak najważniejsze zrozumiałam.
Jest sama. Ale to nie powód do smutku. Ma syna i dwóch braci. Albo odwrotnie. Grunt, że są. Dużo podróżuje. USA. Południowa Europa. Rosja. Polska jeszcze nie. Czeka, aż się zbierze grupa. Na razie są 4 chętne osoby. A potrzeba min. 20.
41%. Wystarczy.
Zmykam dalej. Ciao Homenet!
Nic ciekawego w tej dzielnicy już nie ma.
Jak szczur do metra.

A metro… kaput. Kapitalnie.
O! Właśnie odkryłam punkty darmowego ładowania smartfonów. Tylko trzeba mieć własna linkę.
Wyjeżdżając napiszę własny przewodnik informacji naprawdę przydatnych.
Autobus. Chwila walki na śmierć i życie i jestem w środku.
Od tego momentu marzę o wyjściu.
Wytrzymać jeszcze jeden przystanek. Dojechać bliżej centrum. Pamiętać o stopach.
Fuck! Wysiadłam.

Granita ratuje życie. Dosłownie.
36 stopni. W cieniu. Jest 17:30. Uffff.
Posiedziałam przy fontannie. Mogę iść dalej.

Korpo-skórka zarzucona. Odważam się spontanicznie nawiązywać znajomości. Właśnie poznałam świetną i fotogeniczną parę z Salonik. I super fotografa. Super, bo robi super zdjęcia. Będąc w tych miejscach, które uwiecznił, zrobiłabym identyczne ujęcia. Drukuje je jako pocztówki formacie Polaroid. Genialny pomysł.
To najbardziej „ludzki” dzień z dotychczasowych.

Via dei Condotti. Te ulicę lepiej omijać. Gucci, Prada,  MaxMara, etc. Takie towarzystwo. No chyba, że platynowa karta uwiera.

Rzym. Eatalia. Niby. Przy schodach hiszpańskich pachną pieczone kasztany. Znaczy (przy)palone.

Szczur. Tunel. Metro. Znów awaria. Schodów ruchomych też. To żart?

15 minut później metro przyjeżdża. Niecierpliwe sardynki wsiadają. Pozostałe potencjalne sardynki czytają „trena successiva – 1 minuta”. In arrivo! Już!
Kolejne metro dostaje ode mnie 1 gwiazdkę. Na 5 możliwych. SKM to przy tym Pendolino.

Zostały dwie stacje do sklepu z płaszczykiem. Jest ryzyko, że sklep jest już zamknięty. Sobota. A bez ryzyka nie ma zabawy.
Jeszcze autobus. Bo jestem dopiero na drugim końcu chcianej ulicy.
3 albo 4 przystanki. Zobaczymy.
Podjeżdża. Wsiadam.
W autobusie klaun, którego pamiętam z centrum. Poziom zero. Wydaje dwuznaczne dźwięki balonem.
Po namyśle daje mu nawet -1.

Na miejscu. Otwarte. Uffff!
Biegnę do wieszaka.
Nie ma. Nie ma? Naprawdę?! Dlaczego wczoraj tak się wahałam. Niepotrzebnie.

Nerwowo przeglądam sąsiednie wieszaki.
Może go… przewiesili w inne miejsce?
Ekspedientka?
Jest!
Tłumaczę jak wyglądał. Jaka marka.
– I don’t understand.
Szlag!
Jej koleżanka wskazuje inny regał.
Pokazuje na innym modelu kolory.
Jeeeeest!
I już jest m ó j 😀
No prawie. Jeszcze trzeba zapłacić.
Już.

Teraz wypadałoby coś zjeść. Kupiłam słone migdały. Jednak dzień bez pizzy? Hmmm. Nie może tak być.

Jest tak duszno, że mam wrażenie, że zaraz spadnie deszcz.

Kupiłam nowe buty. Niby sandały, ale takie z grubą podeszwą. Może nie wyglądają zbyt sexy. Ale w nosie to mam. Moje stopy nie zasłużyły na takie cierpienia.
Z perspektywy posiadania nowych butów nie kumam, po prostu nie kumam, na co tyle czekałam.

Na kolację ręcznie robiony makaron. Raz się żyje. Przynajmniej na wakacjach. Od środy marchewka 😉
Ta knajpa to mistrzostwo świata. Szef sadza ludzi jeden obok drugiego. Wszyscy radośnie wsuwają. Mmm. Jak to, co ma sąsiad wybornie pachnie!
Rety! Niech już powiedzą… 73!
Do makaronu Prosecco z plastikowego kubka. Prawie jak piknik 😉
Grunt, że chłodne i z bąbelkami.
Jeśli można mieć kulinarny orgazm, to właśnie go przeżyłam 😉 I to z każdym kęsem od nowa.

To chyba najbardziej płodny dzień jeśli chodzi o moje pisanie, co?

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.