Thai-Cambodia – dzień 5-6

Razem z wodą spływa pełno ryb. Więc tu warto żyć. Ale jak tu żyć, jeśli poziom wody podnosi się o 7-8 metrów? Sposoby są dwa: albo dom na palach, albo pływający. My zobaczymy ten drugi. Ludzie w pływającej wiosce żyją dokładnie tak, jak żyli kiedyś, czyli wieki temu.

Kilka zup Kha i Tom Yum, parę shake’ów mango z marakują plus dwa samoloty później lądujemy w kraju słynącym z doskonałego ryżu, bananów i najdłuższego alfabetu na świecie. Czyli w Kambodży. A dokładnie w Siem Reap. Malutkie lotnisko, choć międzynarodowe. Poza naszym samolotem w upale topnieją jeszcze dwie niewielkie sztuki. Mrużąc oczy od ostrego słońca wychodzimy z samolotu i po gorącej płycie lotniska grzecznie drepczemy na piechotę, jak jeszcze niedawno na lotnisku w Gdańsku, wraz z innymi po wyznaczonej zielonej linii prosto do klimatyzowanego wnętrza mini-terminala.

Nazwa miasta, jak i całej prowincji, oznacza klęskę Syjamu na cześć zwycięskiej bitwy, którą Khmerzy stoczyli z Tajami (od Siem – Syjamczycy, czyli Tajowie i Reab – czyli pokonać). Według Khmerów. Według Tajów nazwa jest nieco mniej dramatyczna i oznacza po prostu uzyskanie kontroli nad Tajami. Z perspektywy turysty różnica niewielka. Choć dla sąsiadujących krajów z pewnością znacząca.

– To jak? Gotowi na pierwszą wycieczkę? – wesoły brunet z kręconymi włosami zaprasza do busa, gdy tylko wytaczamy nasze bagaże mrużąc oczy od słońca – Chyba nie sądziliście, że pojedziecie do hotelu. Szkoda czasu. Do hotelu pojedziecie później. Miało być aktywnie to jest!
To Robert, nasz przewodnik na kilka najbliższych dni.
– Uważaj jak wypowiadasz życzenia, bo mogą się spełnić – mruczy do siebie Kudłata przekładając pospiesznie aparat z wielkiego plecaka do mniejszego egzemplarza. W ostatnim momencie dorzuca jeszcze krem z wysokim filtrem.
– Wszyscy mają wodę? Tutaj to bardzo ważne. Tak? To jedziemy!

– Jezioro Tonle Sap, tam gdzie teraz zmierzamy, w porze deszczowej zwiększa swoją powierzchnię ponad 4-krotnie. To jedno z dwóch rzeczy, które widać z okna samolotu. Drugim są pola ryżowe. 
– I dżungla! – dodaje Gosia.
– Tak, dokładnie tak, dżunglę też – potwierdza Robert.
– Topniejące lody z Tybetu plus woda z deszczu z Laosu rzeką Mekong spływa tu i jezioro spełnia funkcję retencyjną. Razem z wodą spływa pełno ryb. Więc tu warto żyć. Ale jak tu żyć, jeśli poziom wody podnosi się o 7-8 metrów? Sposoby są dwa: albo dom na palach, albo pływający. My odwiedzimy pływającą wioskę, gdzie ludzie żyją niemal dokładnie tak, jak żyli kiedyś, czyli wieki temu. Nie mają ID i nawet nie chcą mieć. Po co żyć w miasteczku, gdzie są jakieś rachunki do opłacenia, jakaś opłata przesyłowa, jakaś opłata stała, praca przez 8h dziennie. Jedyne co się zmieniło, to jako pływaków używają beczek i trochę styropianu. I wszyscy mają telefon komórkowy. Teraz jezioro ma rozmiar najmniejszy z możliwych. W porze deszczowej to wszystko – tu pokazuje spory obszar rękoma – jest zalane. 

Wyglądamy ciekawie przez okno. Droga położona jest wyżej niż prostokątne pola ryżu, które mijamy zarówno po prawej i lewej stronie. Jak okiem sięgnąć pionowe zielone źdźbła pokrywają ziemię. Dojeżdżamy do zabudowań wykonanych z blachy falistej. Tu kupujemy bilety na dalszą podróż. Zaopatrzeni w kolejną butelkę wody pospiesznie nakładamy filtry na twarz i fragmenty ciała, które wystają spod ubrania i już po chwili siedząc w długiej, płaskodennej łodzi, mkniemy przez rzekę w kolorze mlecznej czekolady. Siadamy jak najdalej końca łodzi. Silnik nie tylko okrutnie hałasuje, ale wydobywa się z niego mnóstwo nieprzyjemnego dymu.

Brzegi rzeki są mocno spadziste. Teren wypłaszcza się dopiero kilka metrów wyżej. Od czasu do czasu przy brzegu mijamy ludzi. Jedni łowią ryby za pomocą rzucanych sieci, drudzy się kąpią a jeszcze inni robią pranie. Brzegi porasta trawa i karłowate drzewa.
– Te rośliny mogą żyć zarówno nad wodą jak i pod wodą. W porze deszczowej tylko ich czubki wystają ponad poziom wody – tłumaczy Robert – A to jest wioska. Ostatnia na lądzie. Widzicie? Tam gdzie stoją te beczki?
Spoglądamy w kierunku jego wyciągniętej ręki. Czerwone, niebieskie, zielone, lekko pokryte rdzą, stoją jedna na drugiej. Przed nimi krzywe domki chwiejące się na długich drewnianych palach. Przed każdym ruchomy pomost. Ludzie krzątają się wnosząc i znosząc coś po nich. 
– To tutaj koncentruje się cała lokalna cywilizacja. To tu ludzie z jeziora przypływają by sprzedawać ryby i kupować gaz, czy paliwo, albo inne potrzebne przedmioty. W porze deszczowej woda płynie w jednym kierunku. Płynie pełna ryb. I napełnia jezioro. A w porze suchej zaczyna płynąć w drugą stronę i jezioro ponownie przysycha. Kiedyś kapłani utrzymywali lud w przekonaniu, że dzieje się tak wyłącznie dzięki ich modłom wymuszając w ten sposób odpowiednie dary. Podobnie jak kiedyś w Egipcie.

Rzeka rozszerza się i wypływamy na jezioro. Kolor wody nadal przypomina błotnistą zawiesinę. W oddali widzimy domy. Przed wpłynięciem do wioski przesiadamy się na małe łódki poruszane dzięki wiosłom i mięśniom sternika. Są bardzo wywrotne więc wsiadamy pojedynczo korzystając z asekuracji, a potem staramy się nie kręcić zbyt gwałtownie. Pomarańczowe ratunkowe kamizelki, jakie mamy na sobie, tylko trochę zwiększają poczucie bezpieczeństwa na wypadek wywrotki. Ponoć dzikie krokodyle zostały wybite co do jednego, a jedyne żywe okazy żyją wyłącznie w niewoli, ale po co ryzykować.

Przed każdą chatką kotwica. Nietypowa, bo to raptem kilka albo kilkanaście długich drągów wbitych głęboko w dno jeziora. Gruba zarośnięta lina przytrzymuje dom w stałej odległości od miejsca zakotwiczenia. Kierunek w który znosi dom, zależy od kierunku wiatru. Domki mają izbę oraz ganek. Na ganku wiszą hamaki. Na ścianach aluminiowe garnki. Na sznurkach tańczy wesoło suszące się pranie. Nierzadko widać w donicach rośliny, a nawet drzewka. Gdzieś szczeka pies, a z tyłu w klatce gdaczą kurczaki. Czasem na dachu jest antena satelitarna, częściej panel fotowoltaiczny. Obok zacumowana łódź. Jest nawet kościół, pagoda i posterunek policji. A nawet farma krokodyli. Ludzie głównie odpoczywają. Za późno na lunch, za wcześnie – i za gorąco – na kolację. Obok rodziców bawią się dzieci. Patrząc na nie wzdychamy:
– Biedne te dzieci. Szkoda ich. Nie mają dostępu do edukacji.
– Jak to? Szkoła jest. To ten budynek obok kościoła. Zobaczcie, nawet kilkoro z nich właśnie do niej płynie.

Brunatna woda sprawia wrażenie gęstej. To tylko muł. Pływająca plastikowa butelka nie stanowi jednak odosobnionego widoku.
– A co robią ze śmieciami?
– Śmieci to jest problem. I to duży. Jak zjesz jabłko to wyrzucasz ogryzek gdzie bądź, bo tak ma być. Natura tak to stworzyła. Z pestek wyrośnie kolejne drzewo, a reszta zostanie użyźni ziemię. Podobnie zrobisz ze skórką od arbuza. A czym jest skórka arbuza? To opakowanie. Potem człowiek zmienił opakowania na plastik. A oni wyrzucają to dalej, tak samo jak skórkę od arbuza. Bo oni są nieprzyzwyczajeni, że to nie zniknie.  
– Ale puszki zbierają. Widziałam takie duże kosze pełne puszek pływające obok domków.
– Bo póki co, to się jeszcze opłaca. Ale ten zwyczaj zniknie za jakiś czas, jak tylko się trochę społeczeństwo wzbogaci. Tu bieda ma inny wymiar. Tu nikt nie jest głodny i nie jest mu zimno. Ryż jest bardzo kaloryczny. Fasola dobrze rośnie i ma dużo białka. A rybę można sobie złapać. Teraz wyjątkowo łatwo, bo poziom wody jest niski. Widzicie, jest trzynasta, a nikt już nie pracuje.
W porze deszczowej, gdy poziom wody się podnosi, wioska zostanie przeniesiona – a raczej przeciągnięta – w głąb rzeki, którą płynęliśmy, a domy przywiązane do drzew.

Jesteśmy z powrotem w klimatyzowanym busie w drodze do miasta.
– Teraz zjemy kambodżańskiego słonecznika. Przewodnik wyskakuje z auta, wraca po chwili z bukietem zielonych główek na długich łodyżkach. Zawinięte są w reklamówkę i przypominają trochę makówki na wczesnym stopniu rozwoju.
– Wydłubujesz ziarenko – instruuje Robert – i albo paznokciem, ale ja ostatnio obciąłem na krótko, więc nie dam rady w ten sposób, albo zębami, obierasz ze skórki i jesz tę białą zawartość. Tylko uwaga, bo to uzależnia!
– Tak, jak nasz?
– Dokładnie! A wiecie, że to jest owoc lotosu? Dlatego zatrzymaliśmy się przy farmie tych roślin. Na szczęście tym się nie można najeść. Bo na obiad macie same dobre rzeczy. Jedzenie biednych ludzi, ale pyszne!
Kwiat lotosu. Wyrasta z mułu, a przemienia się w piękny kwiat. Dlatego symbolizuje buddyjskie dążenie do doskonałości. Oskubaliśmy wszystkie główki. Co do jednej. Faktycznie uzależnia.

Stolik na rogu knajpy. Tuż przy skrzyżowaniu ulic w samym centrum. Na dworze, ale w cieniu, bo pod dachem. Po drugiej stronie ulicy lokalny market. Ulicami pomykają skutery i tuk-tuki. Miseczki na środku stołu. Nakładasz to, co chcesz i ile chcesz na swój talerz. Sałatka z liści bananowca z krewetkami. Zupa rybna. I pieczony kurczak. 
– Kurczak na wodzie hodowany – zachwala Robert – Widzieliście te klatki w wiosce. Kurczaka koniecznie spróbujcie z jajkiem i sosem pieprzowym. A do tego – jak ktoś chce – trochę ryżu. Sekret tego jedzenia polega na tym, że tu wszystko jest świeże. Wszystko jest robione na bieżąco. Nie ma idei gotowania wcześniej i nabierania z jakiegoś kotła. Tu nie ma idei przechowywania jedzenia. To, czego nie zjecie jest od razu wyrzucane. Zresztą w większości domów nie ma lodówek, więc nawet nie ma jak tego przechować. I powiedzcie, czy tu staruszek ma gorzej niż niemiecki emeryt? No nie ma. Je smaczniej i zdrowiej. A do tego ma non-stop ciepło. 

Teatr Apsara. Wchodząc do środka każda pani otrzymuje kwiat lotosu. Sala cała w czerwieni ze złotymi zdobieniami. Ściany i sufit. Drewniana scena z desek. Złota balustrada na piętrze, a za nią stoliki i krzesła dla gości, którzy obawiali się siedzieć na podłodze. Niepotrzebnie. Stoliki na parterze co prawda są na wysokości ok. 40 centymetrów, ale pod nimi ukryte jest miejsce pozwalające swobodnie spuścić nogi Europejczykom nieprzyzwyczajonym do siedzenia w kwiecie lotosu. Złote, spiralnie rożkowe lampy dają tylko tyle światła by zapoznać się z menu, rozróżnić potrawy w miseczkach i przeczytać opis tańców, które zaczną się już za moment. Atmosfera trochę jak w operze, tylko zamiast w fotelach siedzimy na poduszkach na podłodze. Gwar rozmów towarzyszących kolacji przerywa melodia. Najpierw nieco ciszej, jakby muzyk nie był pewien, czy już rozpocząć przedstawienie, potem bardziej zdecydowanie. Metalofon. Bambusowy ksylofon. Bach! Bęben. Zaczyna się przedstawienie. Tancerki i tancerze w kolorowych strojach tańczą chodząc i wyginając dłonie w symboliczne gesty. Rozpoznajemy, dzięki załączonemu opisowi, symbol pąka kwiatu, liścia, łodygi, rozwiniętego kwiatu oraz jego owoc. Rybacy podrywają nieśmiałe dziewczyny. Wojownicy walczą z demonami. Codzienność przeplata się z legendą i wierzeniami.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.