Z dedykacją dla Kite Vibes & Kimo – the best kite teacher ever!
– Lucky man! – mówi kierowca motorówki kiwając głową patrząc z lekkim niedowierzaniem na stopę Kapitana. Pokaźny kolec (fragment muszli) przeszywa but na wylot. Dokładnie między palcami.
Chwilę wcześniej Kapitan podczas wywrotki zgubił deskę. Przytomnie zliszował kite’a zamierzając jej poszukać. Pech chciał, że gdy tylko pociągnął za zrywkę, deskę podrzuciła mu przepływająca w pobliżu rider’ka. Pech, bo linki po takiej operacji przypominają czterokolorowe spaghetti, którego rozplątanie zajmuje blisko godzinę. Ale i szczęście, bo dzięki temu przepłynął się na brzeg motorówką.
– Gdy pływałam czułem coś na kształt łaskotek pomiędzy drugim, a trzecim palcem prawej stopy. Byłem przekonany, że wpadł mi do buta jakiś kamień – relacjonuje później Kudłatej siedząc na leżaku i cierpliwie oddzielając kolorowe linki od białych.
To był niesamowity dzień. Gdy nadzieja na pływanie na kite’cie już całkowicie umarła. Gdy Kudłata pogodziła się z faktem, że nawet w Egipcie wiatr nie musi być dobrem gwarantowanym. Gdy wyczerpali z Kapitanem już absolutnie wszystkie atrakcje alternatywne. Dopiero wówczas, całkowicie wbrew prognozie pojawił się tak bardzo wyczekany … wiatr!
W zwykły dzień życie na spocie płynie leniwie. Małe dzieci grzebią w piasku. Choć żwirowata konsystencja uniemożliwia robienie babek. Dorośli przemieszczają się między leżakami, a barem. Ktoś czyta książkę. Ktoś słucha muzyki. Ktoś nawet podryguje w jej rytm. Pojedyncze nadmuchane kite’y warują wiernie przy brzegu. Dla bezpieczeństwa przyduszone workami z piaskiem. Wszyscy, absolutnie wszyscy wpatrują się w horyzont.
Ale spokój trwa tylko do czasu. Wystarczy, że pierwsza osoba dostrzeże nadchodzący wiatr, a wszystko się zmienia. Wszystko przyspiesza. Gwałtownie i nagle. Jak za dotknięciem magicznej różdżki. Wówczas każda minuta jest ważna. Szczególnie jeśli cały poprzedni tydzień nie wiało. Kolejka do kompresora. Stękanie przy naciąganiu pianek na okrągłe miejscami ciało. Nerwowa bieganina po plaży przy rozwijaniu linek. Nawoływania instruktorów.
– Yalla! Yalla!
– Szybko! Szybko! Do wody!
– Dawaj, mordo! Dasz radę!
– Gdzie moje okulary!
– Ktoś widział mój krem?
Beach boy’e sprawnie startują wszystkich chętnych i po chwili plaża znów staje się oazą spokoju …
Za to na wodzie słychać jak mantrę we wszystkich językach:
– Odpuść bar !!!
Czas na zdjęcia i relacje przychodzi dopiero wówczas, gdy zmęczeni riderzy wracają na brzeg. Opowiadając sobie nawzajem o udanych trickach. Albo spektakularnych wywrotkach. Albo – i tak jest naczęściej – o jednym i drugim jednocześnie. Bo zwykle pierwszy udany skok okupiony jest wcześniej milionem mniej udanych prób.
Wraz z zachodem słońca wszystko cichnie. Sprzęt wraca do boksów. Baza wyludnia się stopniowo. Tuk-tuki zabierają ostatnich chętnych. Jedynie flagi reklamujące producentów wodnego sprzętu zostają na straży spotu, miarowo trzepocząc się jeszcze, jakby żegnając ten niesamowity dzień … I tylko wszechobecny piasek w pokoju przypomina, że tym razem ten dzień wydarzył się naprawdę.