Dźwięk budzika wypełnił pokój o 07:30. Najpierw delikatnym dźwiękiem stopniowo przechodzącym w niecierpliwe powtarzanie.
– Nie wstaję – jęknął Kapitan – wszystko mi opowiesz.
– Jak to? Przecież bez Ciebie nie wrócę.
– Wrócisz na wielbłądzie – odpowiada naciągając kołdrę na głowę.
– Chyba raczej Beduin wyśle Ci wielbłądy zamiast mnie. I co zrobisz z takim stadem? Będziesz je trzymał w ogródku?
– Mam na imię Ahmed. Dziś będę Waszym przewodnikiem. Jeździliście kiedykolwiek quadem?
Z hotelu zabrał nas bus, wywiózł za miasto i porzucił gdzieś w oazie niedaleko wzgórz.
– Tak – motoryzacja dla Kapitana nie ma tajemnic.
– Yyy. Raz, ale dawno temu – stęka Kudłata wspominając swoją podróż na czterokołowcu, gdy pomyliła bieg do przodu z biegiem wstecz i z hukiem uderzyła w pojazd stojący za nią. Do bazy wracała wówczas jeepem. Jako pasażer. Spodziewamy się burzy piaskowej sądząc po arafatkach ciasno oplatających nasze głowy.
– Tak uruchamiamy quada – Ahmed naciska guzik po lewej stronie, quad się krztusi chwilę, ale silnik normuje się, gdy delikatnie dodaje gazu – A tu są hamulce. Tu przedni, a tu tylni. Wszystkie nasze pojazdy to automaty. Pozostałe przełączniki nie będą Wam potrzebne, więc nawet nie pytajcie. To co, jedziemy?
Ruszamy powoli oswajając czerwone bestie. Początkowo jedziemy drogą. O ile drogą nazwać można trakt, którego lewą i prawą stronę wyznaczają jedynie ślady opon pojazdów, które przejechały tu przed nami.
Ahmed jedzie pierwszy, Kudłata za nim, Kapitan zamyka szereg. Gdy wczoraj nie załapaliśmy się na miejsce popołudniowe nie przypuszczaliśmy, że dzięki temu zyskamy private tour przez pustynię.
Kudłata usiłuje trzymać się blisko poprzedzającego quada. Choć tuman spod jego kół często przesłania jej widoczność.
Pustynia nie przypomina złotych wydm, na których wiatr przysypuje złoty piasek. Raczej wygląda jak ogromna żwirownia z mnóstwem porzuconych przez naturę głazów. Nawierzchnia jest usiana kamieniami, dołkami, patykami, fragmentami palmowych pni i suchymi krzewami. Nawet barwa nie jest jednolita. Waha się od pomarańczu, przez brąz do niemal węglowej czerni.
Po lewej stronie w oddali widać miarowo przesuwające się ciężarówki. Tam mysi być autostrada, którą przyjechaliśmy. Jesteśmy zbyt daleko by dostrzec auta osobowe. Po prawej stronie wzgórza, których szczyty ktoś obciął korzystając z olbrzymiej linijki. Daleko za nimi majaczą góry. Ich szczyty są spiczaste. Wyglądają majestatycznie nawet z tak dużej odległości. Na niebie brak dzisiaj jakiegokolwiek obłoczka.
Dojeżdżamy do górek. Ślady na ziemi sugerują, że tutaj płaska jazda się kończy. Kudłata mocniej naciska gaz by nadążyć za przewodnikiem. Opony z chrzęstem wgryzają się w żwir. W górę, w górę! Zakręt! W prawo! Kolejny w lewo! Nogi mocno ściskają siedzenie. Nie ma czasu na podziwianie widoków, trwa walka o życie by nie zsunąć się ze zbocza. Nagle przewodnik zniknął! Dopiero co był, gdzie on się podział?
– Ach! – tylko tyle zdążyła pomyśleć Kudłata widząc przed sobą zbocze prowadzące ostro w dół. Instynktownie ścisnęła hamulce i wstrzymała oddech.
– Zaraz będzie wypłaszczenie – powiedziała sama do siebie, po czym dodała gazu na załamaniu.
– Brawo! Daliście radę – gratuluje Ahmed kilka minut później nalewając wodę do plastikowych kubków – dwieście milionów lat temu cały ten obszar, aż do wzgórz pokrywała woda. Dlatego pomimo, że teraz to pustynia, to znaleźć na niej można muszle, albo fragmenty koralowców.
Wjeżdżamy pomiędzy wzgórza. W oddali majaczy pojedyncze drzewo. Stoi samotnie. Jedynym jego towarzystwem są głazy i …
– … węże. Tak, są tutaj. Zwykle chowają się w piasku, ale czasem wychodzą spod niego i wygrzewają się w słońcu. Nie dalej jak dwa dni temu spotkaliśmy jednego – Ahmed prezentuje filmik, gdy docieramy do chaty beduińskiej rodziny.
Ukryta za załamaniem, była kompletnie niewidoczna. Część kuchenna z małym stołem i paleniskiem. W narożniku stoi klatka. Dalej część mieszkalna: jedno, wspólne pomieszczenie wyłożone kolorowymi dywanikami. I coś na kształt tarasu z trzema ścianami i dachem. Wszystko razem tworzy literę L.
Opodal na małym wzgórzu niewielki domek. Jedyny, do którego konstrukcji użyto cegieł i betonu. Pozostałe stworzono z drewna i liści palmowych.
Siadamy na poduszkach przy niskim stoliku. Tak, jak lokalni mieszkańcy. Gospodarz częstuje nas herbatą. Mocny napar serwowany jest w malutkich filiżankach, jak do espresso. Aby złagodzić gorycz dodajemy cukru.
Kobieta, ubrana cała na czarno, przygotowuje dla nas chleb. Z metalowego naczynia wyjmuje kulkę wyrobionego wcześniej ciasta i sprawnymi ruchami, za pomocą drewnianego patyka, przemienia w naleśnik o średnicy około czterdziestu centymetrów.
– Ciasto składa się tylko z trzech składników – tłumaczy Ahmed – białej mąki, wody i odrobiny soli. Sekret tkwi w tym, że trzeba je przygotować dzień albo dwa wcześniej.
Naleśnik ląduje na nagrzanej płycie. Powietrze wypełnia przyjemny aromat: świeżo pieczonego ciasta z delikatną nutą czegoś wędzonego. Wybrzuszenia ciasta ciemnieją bardziej. Gotowy placek jest jakby piegowaty i zaskakująco smaczny.
– A dzieci? Chodzą do szkoły? – pyta Kudłata.
– Nie. Rodzice uczą je tego, co najpotrzebniejsze: czytać i pisać.
Dalej opowiada, że Beduini żyją od osiemdziesięciu do stu lat, bo nadal wierni są tradycjom i naturalnym sposobom życia leczenia. Że nieznany jest im stres związany z życiem w mieście i hałas. Że rozmawiając mówią cicho i spokojnie. Że ich dzieci są wolne i wychodząc rano z domu nie muszą obawiać się, że przejedzie je auto. Że Beduini są odważni, bo potrafią przetrwać samodzielnie na pustyni. Trudno w to uwierzyć w XXI wieku. Szczególnie, gdy gospodarz przynosi trzy komórki, które Ahmed zabiera do bazy by naładować. W chacie nie ma elektryczności.
Za obejściem leży wielbłąd. Leniwie przeżuwa gałęzie suchego krzewu.
– Niech Was nie zwiedzie ten krzak. On nie jest bynajmniej martwy – mówi Ahmed podążając za naszym wzrokiem – Tylko tak wygląda. Jego korzenie sięgają głęboko. A gdy spadnie deszcz potrafi nawet zazielenić się! Kupno wielbłąda i jego utrzymanie jest bardzo drogie. Nie stać ich na to. Dlatego skubie ten krzew.
– Chcesz się przejechać – pyta Kudłatej widząc jak podchodzi do garbatego zwierza.
– A nie ugryzie mnie? – Kudłata jest niezdecydowana.
– Jak będziesz mieć szczęście … – pada niejednoznaczna odpowiedź.
– Jak będę mieć szczęście, to mnie ugryzie? Czy jak będę mieć szczęście to mnie nie ugryzie? – blondynka jest ukorzeniona w Kudłatej głębiej niż wspomniany krzew w pustyni.
Tutejszy wielbłąd należy do rodziny jednogarbnych. Przyodziany jest w kolorowe siedzisko z dwoma uchwytami. Jeden z przodu, drugi z tyłu. Każdy z nich opasany jest czarnym rzemieniem i kolorowymi koralikami. Wstając prostuje najpierw przednie odnóża.
– Wyprostuj się! I usztywnij trochę! – pada wskazówka.
W tym momencie wielbłąd wyprostował tylne nogi. Kudłatą zakołysało nieco.
– Rety! Jak wysoko! – wzdycha Kudłata kołysząc się rytmicznie.
Chwilę później wielbłąda dosiada Kapitan. Smutny ryk rozrywa powietrze.
– Spróbuj z drugiej strony – podpowiada Ahmed.
Droga do bazy jest zdecydowanie krótsza. Przecinamy wzgórza i prostą drogą gnamy przez pył …
– Wiesz co chciałam zrobić jak byłam tu ostatnio, a nie było okazji? – Kudłata zalotnie pyta Kapitana.
– ….?
– SUPa.
– Godzina czy więcej?
– Zacznijmy od godziny, potem zobaczymy.
Płynąc kanałami można zaglądać do prywatnych ogródków i podziwiać prywatność mieszkańców El Gouny. Gdyby tylko owi mieszkańcy byli akurat w domu …
Na kanale obowiązuje ograniczenie prędkości do 5 węzłów. Ale nawet ta prędkość potrafi nieźle zaburzyć równowagę niewprawnego ridera, szczególnie gdy ten usiłuje jednocześnie machać do przepływających jednostek …
– To był fantastyczny dzień – wzdycha Kudłata.
– I wyjątkowo długi – wtóruje jej Kapitan sącząc drinka na leżaku.